nima! Tak ja na ferowija (to po ichniemu kolej) i aż tu na butyn...“ I to wam jeszcze powiadam: on zginął także od tego, że był sam. Jedno, jedyne słowo uratowałoby go. Jedno słowo zatrzymałoby go tam przy ryzie. Strzepnąłby z siebie strach, nie zleciałby do przepaści. Bo tu jeszcze w tym rzecz. Ja na przykład niby to sam jestem, ale nie sam. Z lasem potrafię się rozmówić, a Kamio choć lasu się nie bał, przecież mowy nie znał leśnej, ani przemówek nie znał, ani słów pierwowiecznych.
A przecież słowo Kamia, jego słowo ludzkie mnie raz wyratowało. To było tak.
Śmiejecie się ze mnie nieraz, że ja „śmierć leśna“. A mnie raz byrnie w puszczy w pułapkę złapały. I przez całą noc naigrywały się ze mnie Bidy różne i Czorty leśne. Strachu mi nasypały i dały smak: jaka to śmierć leśna.
Kiedyś przed świętami chciałem narąbać machem jak najwięcej, aby z głową swobodną do chaty pójść na święta. Spieszyłem się, rąbałem za porządkiem, jak się dało najprędzej kłodę za kłodą, basztę za basztą. Gruchotała jedna kłoda za drugą, jedna koło drugiej padała. Już wcale nie czyściłem gałęzi, nie robiłem porządku. To na potem. I splątało się to gałęziwo niesamowicie jakoś. Po robocie, przed wieczorem, co prędzej chcę do koliby wracać, zbieram się, a to „hodi“. Nie puszczają mnie. Nie mogę wybrnąć. Drapię się po jednej gałęzi, buchnę z powrotem na dół. Drapię się na drugą. A to złapały mnie gałęziska, zdzierają ze mnie serdak, drapią, ranią. Nie puszczają. Rozerwałem serdak, ledwie się wyplątałem. Próbuję tedy dołem podsunąć się. A tu obróci się jakaś gałąź, trzyma mnie, myślałem, że zadusi. Złapały mnie byrnie w kleszcze swoje. Tymczasem mrok, noc. Jak zwieje się wicher, jak zatańczy mi na głowie zawieja, a w pobliżu nie ma ani jednego drzewa gdzie by się schować. Sam przecież wyrąbałem wszystko. Świat się zaciemnił, śnieg sypnął jak z worka. I przysypał całe to gałęziwo piekielne i byrnie, a mnie na samym spodzie. A koło północy jak ci zacznie Bida wichrowa hulać nade mną. Nie żarty to, ani broń Boże nie byłem pijany, ani mi się nie przyśniło. Nad uchem świstała mi Bida, kąsała mnie w twarz, ażem piszczał z bólu. I rechotała zawzięcie: „ej-ha-ha-ha-hi-hi-hi-hi.“ Tak coraz zuchwalej szydzi ze mnie Bida i urąga mi głośno: „ty pysznosraka Andrijku, ty chełpisz się, żeś śmierć leśna? Hi-hi-hi-hi! Widzisz teraz, co to śmierć leśna?“ Nasypała mi strachu Bida, ażem stężał, ale nie zmogła mnie. No i niby to
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/51
Ta strona została skorygowana.