Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/511

Ta strona została skorygowana.

wstecz, wiosłował raz przednimi kiermami, raz tylnymi. „Zginę, a nie dam się.“ Nadaremnie wszystko, przewrócił się ze zmęczenia: „Bóg nie trzyma ze swobodą.“ Już fal nie wyzywał, oj nie, tylko wył sobie głucho. Fale zniosły darabę, obróciły ją same, zaczepiły o brzeg łagodnie, znów same odbiły od brzegu. Wszystko łagodnie jakby z chorym, jakby z durnym. Daraba, choć tak długa i ciężka, płynęła sobie naprzód bez kiermanycza, jakby był jej niepotrzebny. Mandat leżał na darabie, nie wstawał. Po co?
Przeciw prądowi, przeciw wodom, przeciw Bogu nic nie mógł, ale nie poddał się.
Człowiek jestem, nie chudoba. Siły nie mam, ale przed czortem jęczeć nie będę, nie będę się poniżać. Zatrata, to zatrata. Głębiny rosną, Rzeka rozszerza się, brzegi coraz dalsze. Daraba niech płynie, ale moja głowa, moje dumy, nie! Niech płyną wstecz. Jam już i tak znijaczony, już Petrysko nie Petrysko. Wstecz.
Daraby nie ruszał, obrócił dumy tylko, jakby kiermą pokręcił: krrr-krr-krrwij — niech płyną odwrotnie.
Od czego by zacząć. Chyba od tego przeklętego rozdroża, gdy czort go skusił, aby poszedł na butyn. Ale od którego butynu? Od ostatniego Fokowego, czy od dawniejszego pańskiego? Tak, tak od dawniejszego. Właśnie miał się żenić. Wasyłynka, słodycz w oczach, w kolanach też. Do ślubu, wesele na koniach, pojechali hurmą do Krzyworówni, po drodze — — —
Mandat łypnął okiem od wspomnień ku brzegom Rzeki. Wstał, poprawił kiermą darabę.
Durniu, okrągły brzuchaty durniu, źle, całkiem źle! W dumach nie naprzód płyń, nie przed siebie, nie do wesela, nie do tańców, bo tak do butynu dojedziesz, do czortowskiego rozstaju, a potem aż tutaj nad Prut. Nie tak, wstecz skręć, krr-krrowi-krrwij — Tak. O czym by to wspominać? Jak zobaczył Wasyłynkę przez okno. W pasie ściśnięta krajką niby osa, ależ nie osa ona, pszczoła miodonośna. Wrócić, zaraz wrócić. I to biegiem! Cisnąć darabę na brzegu. Zostawić ją czortu i piechotą brzegiem do chaty. Nie, nie wrócić, to zamknięte na zawsze. Wpadniesz w zasadzkę jak niejeden opryszek, jak niejeden zabójca, co do miodu leciał, jak ćma do kaganka, a tam pod chatą dzień i noc straże czyhają. Nie tak, jeszcze dalej wstecz! Jeszcze, zanim zobaczył Wasyłynkę, przychodziła inna. Ujrzał ją w kąpieli przez gałęzie, od gardła przez