Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/515

Ta strona została skorygowana.

go, a tu takie żółciutkie wyleciało z portek na ławę. Strach, wstyd. A baba w śmiech: „A to ci historia!“ Od tego czasu wiem, nie zapomniałem, co to takiego ta historia. I teraz też prawdziwa historia ze mną, obesrałem się przed całym światem. Historia! Hańba większa na mnie spadła niż na tamtych z Raduła. Bo tamtych bali się, a mnie? Śmiech mówić.
Im bardziej rozszerzała się Rzeka, tym więcej zjawiało się jakichś czółen, ba nawet małe korabie, chaty pływające. Mandat nastraszył się znów, ale jakoś inaczej niż dotąd, trzeźwo: „Aż teraz mi koniec. Zaczepię kogoś czortowskim ogonem daraby, uszkodzę albo potrzaskam i dadzą mi za to.“ Pomacał za pazuchą papier w skórze, uspokoił się. Spotykani na Rzece ludzie gapili się niewiele, potem odwracali się ku swojej robocie. Mandat ustępował wszystkim z drogi, płynął boczkiem, całkiem przy brzegu. Było już pod wieczór, nie pamiętał którego dnia od wyjazdu. Rzeka jakoś opustoszała. Słońce wygrzało go tego dnia i zmęczyło. Zdrzemnął się, otwierał sobie czasem jedno oko, czasem drugie. Rzeka była szeroka i pusta, woda pulkała, pluskała, szeptała, kołysała w sen. Było już całkiem czarno, gdy daraba uderzyła o coś gwałtownie, wstrząsnęła się, kłody trzeszczały, czy może się nawet łamały. Mandat zerwał się i zaraz upadł na darabę. A daraba wykręcając się uderzała wciąż coraz łagodniej o jakąś niewidzialną przeszkodę. Rozglądał się, był na środku Rzeki. Dosłyszał jakieś krzyki niezrozumiałe. Daraba kolebała się jeszcze odrobinę, potem cała obróciła się w poprzek Rzeki i zatrzymała się. Krzyki powtarzały się, potem huknął strzał jeden i drugi. Mandat przyczaił się, położył na darabie, nie odzywał się. Czort wypuścił mnie z zatrzasku, ale schował sobie na potem, na jeszcze gorsze. Co będzie, to będzie.



4

Był już świt, gdy zbudziły go pluski wioseł. Mandat zerwał się. Zobaczył łódź z dwoma ludźmi. Wyrwał jedną z kierm, gotów do obrony. Tamci przyspieszyli łódź i w kilku skokach znaleźli się na darabie. Rozbójnicy? Nie, żołnierze. Choć w postołach, ale w czapkach żołnierskich i szli nań z bagnetami. Krzyczeli coś jeden przez drugiego, ale Mandat nie zrozumiał. Już, już bliziutko kłuli go prawie bagnetami, zakłuliby może, przeto Mandat rozjuszył się. Cisnął kiermę i migiem wyrwał