z rąk karabin naprzód jednemu, potem drugiemu. Rozmachnął się, aby jednego-drugiego zdzielić karabinem po łbie, ale oni zasłaniali głowy rękami. Bezbronni. Bieda ich bierz, cisnę karabiny do wody, będzie dość. Ale oni wyciągali ręce przed siebie, prosili jakby żebrali. No to przynajmniej do wody obu trącę, niech pływają. Pchnęło go tak raz, pchnęło drugi, kusiło, ale zaraz szepnęło: „Nowe zabójstwa? Szubienice nowe? Nie! zaczekaj czorcie!“ Oddam im karabiny, a wskazując palcem na łódź krzyknął groźnie: „Marsz!“ Żołnierze wycofali się w pośpiechu, a Mandat przemyśliwał, jakby tymczasem uciec z darabą. Było już dość jasno, dojrzał, że zatrzymała go wielka poprzeczna rogatka przez całą Rzekę. Lecz kłody rogatki związane łańcuchami zawartymi na kłódki żelazne. Uciec nie sposób, przepadło. Postanowił, że nie będzie się bronić! Znów się położył, czekał.
Przed wschodem słońca szeroki Prut zakipiał życiem. Jakby na znak niewidzialny, ptactwo zahałasowało, rozpluskało się i rozfurkotało. Najzuchwalej i najgłośniej wrzeszczały dzikie kaczki, latały w pojedynkę, po dwie, i po kilka. Goniły się, biły się i znów siadały na wodzie. Czajki cicho migały białością tuż nad darabą. Kuliki, każdy inny, każdy z dziobem jak rohatyna, siadały na darabie, nadymały się, podchodziły jeden drugiego, biły się zawzięcie. Żaden z ptaków nie bał się Mandata, nie troszczył się o niego. Ha? Wiedziały, że koniec jego niedaleki. Gdyby na jego miejscu był ten biedaczyna Gotycz, nazwany Niauczukiem, zadziobałyby go. Choć to szczęście, że nie masz w głowie puchacza, mówił sobie Mandat. I co mi za szczęście? To co w mej głowie gorsze niż puchacz, ptaki podziobałyby, pobiłyby się między sobą i uciekły, a mnie za godzinkę tamci z brzegu zadziobią na amen. Z brzegów, z zarośli, z łęgów prutowych dziarsko poświstywały drozdy, jakby z batoga: świt-świt, cyt-cyt, bit-bit, skryć, tlić, gnić, żyć-żyć — świstały do połowy zrozumiale, całkiem jak u nas, a do połowy jakoś niezrozumiale, wiadomo, obczyzna. Jakiś nieznany ptak dzwonił-odbijał raz w raz jak sygnaturka. „Dzwoni na spokój duszy“ — mruczał Mandat. Wilgi słodziły miłośnie. Rozumiał je coraz lepiej: „File-file, mile-mile, tyle-tyle“ — „Słusznie, ptacho, tyle, tyle, już dość.“ Jedna z wilg zbliżyła się do Mandata, zaskrzeczała nań złowrogo jak latająca żaba: „Sczezł, sczezł“. „Zaraz sczeznę ptacho“. Nagle jastrząb błysnął skrzydłami wysoko i na ten złowieszczy milczący znak skrzydeł, cały szeroki Prut zacichł. Jednak zaraz kto
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/516
Ta strona została skorygowana.