wie skąd, zjawiły się wrony, ujadały nań brzydko, ścigały. Mandat mruknął smutno: „Przeciw rozbójnikowi nawet ptacha ma policję. Tak ma być.“ Skrzydlaty rozbójnik machnął kilka razy skrzydłami i zaraz znikł. I zaraz rozświstał się głosami i piórami szeroki Prut, rozbłysnął blaskami skrzydeł i mąconych przez skrzydła fal. Cała Rzeka rozhałasowała się jeszcze głośniej, urągliwie pokrzywiając się śmierci, tryumfując nad rozbójnikiem i już nie można było rozróżnić głosów. „Jednym życie, drugim śmierć“, mruknął Mandat. Przygotowywał się na śmierć.
Szubieniczka czuwa wszędzie i dzięki Bogu. Jak dobrze, że mnie wreszcie złapali, kara należna i z tego serce lekkie. Odprzysiągłem się wszystkiego. Wyrzekłem się kraju, wyrzekłem się Wasyłyny, wyrzekłem się dzieci. — I to chyba nawet nie bardzo boli, gdy założą linewki. To raz-dwa. Chyba trochę połaskocze, może ciśnie... Boli nie boli, boli za krótko, bo kto nie waha się zabić, tego powinno dłużej boleć... Ostatecznie nie byłem całkiem zły, żony nigdy nie biłem, ani dzieci nie dotknąłem nawet, nawet nie krzyczałem. Wielkie cuda! Niedźwiedź także żony nie bije, za to tym mądrzejszy, że dzieci dobrze chlasta, uczy i potem nie takie rozpuszczone, jak ty, Petrysku. Gdyby ciebie tak trochę byli pochlastali! ho-ho. Ale pieścili, rozpuszczali zanadto.
Niedługo więcej żołnierzy, a z nimi wcale liczni pachołki z kołami w rękach przybili łodzią do daraby. Ostrożnie wskakiwali na darabę, otaczając zewsząd Mandata, ale on nie ruszał się. Kłuli go z lekka bagnetami, ale on leżał dalej. Zarzucili mu arkan na szyję, ścisnęli, po czym związali ręce i nogi. Mandat nie opierał się, ani nie wstawał. Niegdyś ludzie sławili ciężar i tęgość stryjecznego dziada, tego z Raduła. Po śmierci chcieli go znieść na dół, zmachali się tam, dali spokój, pochowali na wierchu. Pokazało się teraz, że i z naszym Mandatem był trud niemały. Żołnierze stękali, zrzędzili, klęli, kułakowali go. „Pogrzeb — mruczał Mandat — tak mnie niosą jak tamtego.“ Przenieśli go wreszcie, cisnęli na dno łodzi, odsapnęli, przywieźli na brzeg. Tam sterczały dwa wysokie słupy pomalowane kraśno, na nich u góry deska, a na niej jakieś wielkie pismo coś bardzo pisało. Cóż to? Szubienica, cóż innego? A napis? Szubieniczny, jak dla wisielców.
Ale nie powiesili jeszcze, rzucili tymczasem do mokrej komórki. Chociaż związany mocno Mandat zasnął. Zbudzili go gdzieś koło południa, otaczając i ściskając hurmą, hulukając
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/517
Ta strona została skorygowana.