Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/520

Ta strona została skorygowana.

Już nie ma dokąd wstecz, to naprzód, przed siebie, uciekaj. Siebie całego zostawiłeś tam na wodach, na przestworzach. I tak darmo siebie dałeś. Coś uniósł ze sobą? To co przed tobą.
Poprawił darabę na środek Rzeki, kręciła się szeroko swobodnie, pomknęła równo. Przed nim dąbrowa już zieloniutka, dogasa w słońcu. Położyć się tam, nie zbudzić się nigdy, uciec od czorta na zawsze.
Może Jasio też miał dość czorta? Może i on rad, że go już nie ma tutaj? Położyć się. —
Mandat padał ze znużenia, lecz poderwał się znów.
Położyć się? A zbudzić się gdzie? W piekle? To dopiero pułapka! Mój dziadulu, Baziu złoty, ratujcie! Szara surducina szarapacka ten cały Bazio, myślałby kto, że marny pachołek od furmana pańskiego. A pod tą surduciną? Cóż? Skóra i kosteczki. No tak, ale pod chudą skórą? Serce złote. „Nie ma piekła, tylko odprzysięgnij się od czorta“, tak mówił Bazio. „Słyszysz, Petrysku, sam dziadulo Bazio, bogumiły, najstarszy diak od najstarszego księdza Buraczyńskiego zaświadczył, że nie ma piekła. Oj, Jasiu, Jasiu. — To nieprawda, aby kto kiedy chciał zabić. To niemożliwe. Po co zabijają i czemu? Z głupoty. Wyrwie się ręka czy topór i jest nieszczęście. A Bóg łaskawy patrzy do serca aż na dno. To po cóż sądzą? Także z głupoty, nieprawda dziadulu? Odprzysiąc się, wyrzec się, to już dobrze. Piekła nie ma? piekło śmieszne? mój dziadulu. Tamte widma z Torojagi tak samo szeptały: „Za późno? Śmiej się z tego, Petrysku. Nigdy nie za późno. Zaczynaj na nowo.“



5

Zmrok zapadł całkiem, ściągały się chmury, błyskało. Znużenie i sen zmogły Mandata, to drzemał, to spał na dobre, to znów budził się. Gromy zbliżały się, błyskawice rozjaśniały Rzekę, lecz on znużony zasypiał na dobre. Ze skrzypu kłód szeptały mary, potem wydzierały się boleśnie: „Petrysku, to ja, ja.“ Półprzytomny Mandat, zrywając się na równe nogi zataczał się. „Któ-ryż ja?“ Oprzytomniał, bo chłostał go ulewny deszcz, a strugi zaciekały mu po twarzy na szyję i za koszulę. Mandat okrył się szczelnie mantą. Chciał spać, spać. Obudził go brzask świtu, dojrzał z daleka gdzieś na prawo kopuły cerkwi, wieże, wysokie domy. Od razu sen go odle-