ciał. Cóż teraz zrobić? Zbliża się. Był tak jak osaczony, jak ów jeleń, którego nagonką raz zapędzili na lód, gdzieś na Dzembroni. Teraz kara za to! Drżał na całym ciele. Dopiero teraz poczuł, jak jest przemoczony. Rzeka rozlewała się, zakręcała na lewo, prąd wolniał. Oddalała się od miasta, opływała je. Bogu dzięki! A przecie tu i tam zewsząd na prawo ciemne, mokre strachy: domy, mury, gołe ściany czyhały. Czegoś takiego jeszcze nie widział — to wszystko te sławetne kryminały? Przecie pocieszył się za chwilę, zobaczył z daleka na rozlewie Rzeki staw czy jezioro, a na nim galery napełnione drzewem, a bliżej nieco daraby jeszcze nie rozwiązane albo pół rozwiązane, w tymczasowych mygłach. Dostęp był coraz ciaśniejszy. Daraba stuknęła tu i tam, sunęła leniwie, skrzypiała, doszła do jakiegoś pomostu, stanęła sama. Deszcz zmienił się w równą ulewę. Wiosenne złoto z mołdawskiego nieba hojnie płynęło lecz ze szczególną zawziętością. Tamtejszy rolnik nie wymieniłby go za złoto z siedmiogrodzkiego Zalesia, ani nawet za bajeczne skarby Carogrodu. I Mandat to rozumiał, cieszył się ponadto, że ulewa domoczyła go, ochłodziła i prawie skąpała po parnym dniu, wciąż na słońcu. Jak gdyby wyszedł gdzieś na Czarnohorę. Rozglądał się jednak chyżo naokoło, czy nie dojrzy gdzieś bajonetu żandarmskiego, bo któż mógł wiedzieć? Ani żywej duszy, ani psa naokoło. Mandat cieszył się podwójnie: jakież szczęście, że tak leje. Wraz ze swoimi manatkami szukał jednak schronienia przed ulewą. Skacząc z kłody na kłodę wdrapał się po drabince na pomost dość wysoki a długi. Tam w oddali dostrzegł jakąś sporą beczkę wywróconą lecz zasmoloną dostatecznie, pośpiesznie wsunął się do beczki jak pies do budy. Dzwony cerkiewne wydzwoniły jakąś godzinę. Mandat na zegarach się nie znał, ale cieszył się, że cerkwie go witają. Podścielił liżnyk przemoczony, ale bądź co bądź gruby, otulił się ściśle w mantę, założył kaptur na głowę i zasnął z miejsca.
Obudziło go dotkliwe zimno, dygotał z przemoczenia. Gdzieżby to się ogrzać? Chyba by przebiegnąć po pomoście. Wyglądnął z beczki. Dzień był już jasny, ale deszcz chlapał, chlapał.
I cóż za dziwo? Dokładnym kroczkiem po pomoście chodziła pod parasolem panienka, panienka aż lubo. I cóż jej z tego? Chodziła i mokła sierota. Może to i wstyd zaczepiać nieznajomą, może i prawo takie, że nie wolno zaczepiać panienki z wysokiej kości? Ale jakżeż nie zaprosić, aby się schroniła, by nie mokła biedaczka? I jakby do niej zagadać? Jakżeż ina-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/521
Ta strona została skorygowana.