Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/522

Ta strona została skorygowana.

czej, z pańska po kołomyjsku, tak jak na plebanii słyszał, tak jak rozmawia leśniczy dworski pan Rozwadowski. Wychylił głowę z beczki, uśmiechnął się jak najgrzeczniej.
— Panienko delikatna, przepraszam za proszę, nie abym was zaczepiał, niech mnie Bóg chroni, żebym miał was za jakąś taką. Nie pogniewajcie się proszę, chodźcie do beczki, bo mokro.
I dziwo nie dziwo, co może język pański! Panienka zrozumiała, przemówiła także z pańska po kołomyjsku.
— Dobrze, mój chłopczyku, czemuż by nie.
Panienka bujna, kołysała się w biodrach, podniosła nieco czerwoną spódniczkę, zwinęła parasol i wsunęła się do beczki. Od razu zmiarkowała, że Mandat trzęsie się z zimna, nie szczędząc spódniczki przytuliła się całkiem blisko i odezwała się jak stara znajoma.
— Zmarzliście, trzeba ogrzać. Nazywam się Roza.
Mandata troszkę zatkało, ale zaraz odetkało.
— Ja nazywam się Petrysko, a wy panienko skąd, z Kołomyi?
— Właśnie z Kołomyi — odpowiedziała radośnie panienka.
Mandat ucieszył się jej uciechą, panienka oglądnęła go dokładnie i powiedziała:
— Ach, jak ślicznie, Petrysko, a pieniądze macie?
— Nie, panienko luba, pieniędzy nie mam, ale Pan Bóg da, bo przywiozłem drzewo, a w górach daleko zostawiłem żonę i dzieci.
— Żona daleko, to przysuńcie się bliżej.
— Niech mnie Bóg broni, panienko, abym ja z pasterskiego stanu do was, do takiej panienki pchał się zuchwale.
Panienka przysunęła się jeszcze bliżej, pchając się sama na kolana, namawiała czule:
— No to chodźmy do księdza.
Mandat nie wierzył uszom.
— Do księdza, po co?
— Pieniędzy nie macie, żona daleko, to co robić? Ksiądz, ślub.
— Słyszycie panieneczko, ja żonaty na wieki, przysięgałem już w cerkwi.
— To co szkodzi, można i tu przysiąc, od tego ksiądz.
Mandat usiłował odsunąć się od panienki, ale wyścielona liżnykiem beczka bywała wcale ciasna. Oburzył się: