— No to idź już, rozwiązuj daraby, zanim inni przyjdą do roboty. A potem sapiną po wodzie kłody ściągaj i ładuj na tę galerę, widzisz tam, hajda!
Wypogodziło się, Jasio pośpieszył się razem z Rozą. Roza kiwała coś do Mandata, ale on oglądał się wciąż za Jasiem. Choć głodny i śpiący powlókł się ku darabom, do roboty.
Nie Prut wirowym zagonem zawisnął nad śpiącą Mołdawią. Nie Dunaj odwrócił bezlitosny nurt. I nie morze puchnącym wciąż wałem podpełzło cicho-pst im w ślad: znieść góry, lasy porwać, spłaszczyć świat.
To nurt bezszumny się zbliżał, to niesłychany czaił się wir. Na czele wódz-milczek, co wszędzie gdzie woda i drzewo, wstał z mórz. Podumał, stuknęło czołem baszt tysiące. Skinął, a lud co dotąd spał i ze snu krzyczał: nie! — wyległ i rzucił mu lasy pod nogi. Czarodziej zbliżał się, za nim kapitały, wojska kto wie jakie, ciemne jak moskiewskie, czy bialutkie jak nasze, cesarskie? Nad nim dziarski wiatr — Postęp. Nikt nie wiedział, czy z tego zimne serca zakipią, czyli gorące zetną się w lód.
Tymczasem z nieba naleciało na Mołdawię ciepło, potem gorąco i skwar, jakby ziemia podepchała się pod rozżarzony piec, a potem powoli wsuwała się do pieca. Butynary górscy dusili się z gorąca, chociaż chodzili tylko w płótniankach. Czasem chwytali powietrze, jak ryby wyrzucone ze swej mokrej ojcowizny, temu i owemu czerniało w oczach, myślał, że koniec. Wciąż pili wodę, jakby nabawili się odwrotnej wścieklizny. Już od wczesnego rana parzył skwar, rozpalone mury odbijały gorąco, chodniki parzyły, a z ulic, z gościńców sfalowanych warstwami białego kurzu, przy lada kroku wzbijały się gęste i długie chmury pyłu. Butynary dusili się na-