jak trud myśliwca, dokładna i chyża jak tancerza, gotowa do skoku, do przepłynięcia wpław, bo woda nieobliczalna, a najcięższa kłoda na wodzie także niepewna. Tam w śniegu kłody nie tak wiele uciekały, a z wiosną śnieg ustępował. A tutaj wiosenne wody rozlały się szeroko, a wciąż przybywały z dalekich gór, z tajania śniegów i deszczów. Uczyli się tańców wodnych i polowań na kłody. Pochłaniało to dużo czasu, bo zbiegłe kłody chowały się po zatoczkach i zaroślach. Poruszając się na małej, zbitej z desek tratwie, gdy odnaleźli kłodę, wbijali w nią czekan i ciągnęli — jak się zdarzyło — z prądem lub przeciw prądowi. Zaczynali przed wschodem słońca, a kończyli późno wieczorem o zmroku. Za to otrzymywali nagrodę niespodzianą. Nie tylko praca nie była jednostajna jak rozwiązywanie darab, a tym bardziej jak ładowanie i piłowanie. Nie tylko dużo swobody, mogli nieraz przylec tu i tam na wysepkach, w zaroślach i przespać gorące południe w cieniu.
Ponad wszystko cieszyli się szczerze życiem wód, ptactwem wodnym i błotnym, mieszkańcami zarośli, jak najochotniejszą zabawą, a więcej niż wycieczkami do miasta. Cieszyli się i uczyli się także. Oglądali, kiedy tylko mieli czas, nieraz nawet odkradali czas od roboty, by śledzić i podsłuchiwać tysiące ptactwa, ich roje i tłumy, które wygrzała i zwołała wiosna. Sypała tego a sypała, rzęśnie i obficie! Bardziej bogato niż to, co oglądał Mandat na Prucie wówczas o świcie, gdy oczekiwał na szubienicę. Zawirowało im w głowie od dziwotworów i różnych pokrak: te długie patykowate i szczudlaste nogi, te dzioby ostre jak czekany lub płaskie jak łopaty, te chodakowate nogi obleczone błonami, te skrzydła niby ciężkie koromysła a tak niezawodne, bo im wyżej, tym chyżej latały. Wszystko to jakby powykręcane umyślnie do cyrku i na śmiech, a tak praktyczne dla wód, dla moczarów i błot, i dla lotu najbardziej.
Mandat mówił wdzięcznie:
— Bez kapitału to wszystko ani by się nam wyśniło. Ani w gorączce, ani nawet w najlotniejszym śnie o świcie, takim, który posyłają Rachmanowie. A może by warto dokądś popłynąć za tym kapitałem, aby nacieszyć się światem, ha?
Łesio odpowiadał przezornie:
— Może warto, a może nie. Nie widzieliśmy go na oczy, nie słyszeliśmy go, tak z daleka nie można sądzić.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/528
Ta strona została skorygowana.