Trzcina chyżo podrosła na wysokość człowieka i wyżej, liście puściły bujnie, z jej wzrostem brzegi i zarośla napełniały się świstem, krzykiem, klekotem. Ciągła pijaność chramowa, przedstawienie ciągle nowe, nie do spamiętania, nawet męczące. Sypały się, furkotały i błyskały: gęsi, czaple dzienne i nocne, śnieżnobiałe, srebrzyste, żółte, czerwone, purpurowe. Tysiące skrytek czekało na nie, a teraz wszędzie drgało życie, bo gniazda były wszędzie: na ziemi, na wysepkach, w krzakach także, na drzewach, na wierzbach i na topolach po dziesięć, po dwadzieścia gniazd. Stamtąd nieustanny krzyk, trzask, klekot i warczenie, kłócono się zawzięcie, bo ciągle coś komuś kradziono, zabierano i ciągle okradziony gwałtował do nieba, a ptasie towarzystwo wzywał do krzyku i zaraz potem jeszcze kłótliwszy sejm ptasi wykrzykiwał i gwałtował jeszcze hałaśliwiej. Co chwila wpadał jakiś drapieżec i uciekał od krzyku ze zdobyczą. Lecz niektóre czaple biły się walecznie, nawet z największymi rabusiami, z sokołami, szamocąc się i ważąc to swoje życie, to wroga, w locie od ziemi do nieba i potem na dół od nieba ku ziemi.
Gdybyż to znać nazwy! — mówili sobie nasi butynarzy. Ale co komu z nazw, i tak sam człowiek nie może ich nastarczyć, chybaby wiosenny święty Jurij, bo to wszystko jego chudoba.
Cóż za olbrzymy tam były, te najżarłoczniejsze pękate ptaszyska z czerwonym puchem, na półtora metra wysokie, a w rozpięciu skrzydeł jeszcze szersze. Łapska pokraczne, szerokie, obrośnięte błonami, a choć tak ciężkie i tłuste trzymały się na wodzie lekko jak korki. Kiedy odbijały się, trzepały wodę skrzydłami, ubijały ją aż do piany, ale im wyżej wzlatywały, tym pewniej szybowały. Nie bały się ludzi, może zmiarkowały, że bez broni i że cieszą się nimi, bo się bawią, toteż całkiem poczciwie zbliżały się do Mandata i do Łesia. Czekały, aż im coś dadzą, chapały i wszystko łykały łakomie, co im rzucali. Łesio widząc to wpadł na pomysł, by złapać jednego z nich. Przywiązał rybę na linewkę i rzucił mu. Pękaty ptak chapnął mocno i glu-glu-glu — połknął rybę wraz z linewką, a Łesio przyciągnął go do siebie. Tamten dławiąc się i szarpiąc mocno, sprzeciwiał się, ale ryby z paszczy nie wypuszczał i Łesio wreszcie mając go w rękach, wepchał mu do dzioba całą dłoń, wyciągnął rybę z przełyku i puścił ptaka wolno. Żarłoczny ptak nie uciekał wcale, dopominał się o swoją rybę. Łesio cisnął mu ją znów, ptak połknął na-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/529
Ta strona została skorygowana.