tychmiast, po czym nie omijał ich, zbliżał się jak stary znajomy, oni karmili go codziennie, czym się dało.
Za to żurawie, znane naszym ludziom tylko z nieba, bo wiosną i jesienią leciały kluczami, troskając się i martwiąc żałośnie: „żur-ba, żur-ba, żur-ba“, tam na wodach wcale nie były żałosne, ani też przyjazne ni łaskawe, jak tamte pękate. Budowały gniazda na wysepkach, pilnowały ich jak żandarmi, stojąc ważnie na warcie na jednej nodze. I tak właśnie wyglądały, wspaniale i hardo z czubami piór na głowach jak żandarmi cesarscy. Toteż inne ptaki, omijając to żandarmstwo, nie zbliżały się. Mandat i Łesio z ciekawości podpłynęli na wysepkę, by oglądnąć gniazda i jaja. Zobaczyli je, wielkości gęsich jaj, zielonkawe a nakrapiane plamkami, kółkami i zakrętasami, jakby dopiero co zaczęte pisanki. Ale zaledwie zaglądnęli do gniazd, już leciała na nich żandarmska para z dzióbami jak bajonetami. Daliby im radę bardkami lub czekanami, ale po co szkodzić, tamtym zabierać życie, a sobie psuć zabawę. Uciekli pośpiesznie.
Czasem, widocznie z pól zbożowych, ogromne brodate dropie z wolem u napęczniałych szyj, zlatywały do wody dla wycieczek i po pokarm. Kroczyły godnie po ławicach, ale latały bardzo chyżo. Zaledwie poczuły na sobie ludzkie spojrzenia, już odlatywały tak sprawnie, że ze strzelców jeden może tylko Iwanysko chwyciłby je na cel. Ale Iwanysko zabrał się z butynu, ani nie myślał wędrować.
Wieczorem nowe niesamowite dziwo. Z moczarów rozlegało się ryczenie, jak gdyby byk się tam schował: Uu-prrrum-uhu-buhu. Nazwali sobie tego cudaka byczym ptakiem. Aż strachu napędzał! Ale taki był płochliwy i skryty, że chociaż widzieli z daleka na wodzie pływające jego gniazdo, z którego ryczał, ptaka samego nigdy nie dojrzeli.
Jak zachcianki, jak widma zjawiali się skrzydlaci goście nie wiadomo skąd, na raz, na dzień lub na godzinę. A potem już wierzyć się nie chciało, że to prawda. Tak jakby czarownik jakiś na śmiech puścił ci przed oczy: czaple na tak cieniutkich słomkach, niby nóżkach czerwonych, jakby się miały zaraz złamać, albo duże ptaszysko z poddartym do góry dziobem jak gdyby uszkodzonym.
Bardzo rzadko oślepiające białym blaskiem skrzydeł, łabędzie zanuciły im, jak gasnące dzwonki. Zlatywały i przepadały w zaroślach. Powiadano, że były to najzacniejsze i najwierniejsze z ptaków. Przeto Bóg dał im głosy czyste jak mu-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/530
Ta strona została skorygowana.