cie. Gdy kukułka otworzy wiosnę dzwonieniem z głębi nieba, wzdychaniem z głębi serca z dalekich zielonych bukowin, prasłowem świata i starszej od świata wiosny — to jakby wszyscy zmarli zmartwychwstali i jakby cieszyli się nami nasi pradziadowie, dziadkowie i wszystkie starowinki najmilsze. Bo wówczas my sami także na skrzydlatych koniach doganiamy nasze dawne lata, gdzieś tam wysoko w świetle, pod gwiazdami, pod słońcem.
Przecie ani Mandat ani Łesio choć ludzie puszczowi nie przypatrzyli się dotąd nigdy tak z bliska kukułce, jak tam na wodach. Bo u nas w górach przestworza, a kukułki nasze płochliwe kryją się jak widma, jak śpiewy bez ciała, a także wszystkie ich sprawy i sprawki puszczowe, podobnie jak ludzkie sprawki i grzechy, kryją się w ciemnym puszczowym wstydzie. Lecz tam na wodach wstydu mniej, bo miłości ptasiej więcej. I coraz więcej gniazd przybywało, nieprzejrzane setki, tysiące gniazd po zaroślach, po gęstwinach i na drzewach. A właśnie kukułki pilnowały tych gniazd nieustannie, zawzięcie, lepiej niż wywąchalska policja gminna czy cesarska. I lepiej niż sami gazdowie gniazd, tak właśnie jak tylko złodziej potrafi wywąchać i czyhać. Podpatrywały lepiej także niż Mandat i nawet niż Łesio, puszczowy słuchacz i widz ciekawy spraw leśnych. A wtedy i oni obaj przekonali się naocznie, o czym nieraz słyszeli, ale czego sami nigdy nie widzieli. Oto, gdzie tylko choćby na chwilkę gazdowie gniazda opuścili, kukułka w tejże chwili zjawiała się jak upiór gniazdowy, wyrzucała gazdowskie jajka i składała swoje. Wdzierając się do skrytek w gęstwinach, do woreczków, do czapeczek i pończoszek gniazd, pokazywała obu ciekawskim ludziom, gdzie były te gniazda, bo bez niej sami nigdy by nie odkryli. Wciskała się w najciemniejsze gąszcze, także między ciernie, może i kiedy skaleczyła się, bo tam na ciepłym Dunaju inaczej niż u nas, dużo cierni i kolców ostrych kryje się po gęstwinach, skaleczyć się łatwo. Ale musiała, bo przypiekało ją jajko, by znieść już zaraz, a własnego gniazda nie miała. Za to umiała wybierać. Do niezgrabnych gniazd ptaków błotnych, z patyków byle jak skleconych, za nic w świecie swego jajka by nie złożyła. Tylko wybierała gniazda mięciutkie, miękkie jak barankowe czapeczki, utkane zgrabnie, jak zimowe rękawiczki i wyścielone, jak kołyski dziecinne. Tyle przynajmniej troski pokazywała, a przecie także trudu niemało dla swych nowych pokoleń, że jajka byle gdzie nie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/532
Ta strona została skorygowana.