posiała. A te durne ptaszyny gazdowskie, spore czy najmniejsze, kiedy wróciły do gniazda, nie wyrzucały bękarta, tylko grzały, chroniły, wysiedziały, potem karmiły tę bezdenną gardziel i opiekowały się czule cudzym pisklęciem, aby mu się broń Boże coś nie stało. A potem gdy grubas rozepchał całe gniazdo i powypychał rodzone pisklęta, może jeszcze cieszyły się, że takiego tłuściocha wykarmiły.
Taki piękny ptak, sam czysty głos, nabożniejszy niż dzwonek kościelny, jak Boży głos, chowa się, niby to przepadnie, a znów zadzwoni, gdzie się nikt nie spodziewa. Żyć bez niego nie warto! A potem pokazuje co? Że ma coś ważniejszego do roboty na tym świecie i dlatego swoje pokolenia podkłada tamtym, choćby malutkim gazdom na hodowaństwo, niech pracują! Mandat i Łesio wypatrzyli raz i drugi, że zaledwie kukułka złożyła jajko, a już wabił ją jej luby i czekał na nią tuż-tuż. I znów we dwoje fruwali z gałęzi na gałąź, całowali się dziobami, obejmowali skrzydłami, czule siadali jedno na długie. A tu zaraz pod bokiem drugi jeszcze ptak-samiec kukał i wabił. I ona-kochaneczka zaledwie nabyła się z jednym, już fru-fru poleciała z drugim. To było ich najmilsze i ciągłe zajęcie. Skądże mieli wziąć czas na budowanie gniazda? Mandat i Łesio zauważyli, że z bliska głos kukułki nieco inny niż w górach. Ku-ku, ku-ku, chu-chu-chu, ho-ho-ho — pierwszy raz ten głos zabrzmiał im ochryple, szyderczo, zuchwale.
Odpoczywając w południe, zajadając biały chleb z bryndzą i popijając winem z berbenyczki, cierpliwie czyhali w krzakach na gody wiosenne kukułki i jej tajne loty. Wody ani nie plusnęły, było cicho i Mandat skulony w zaroślach, dusząc śmiech, szeptał do Łesia.
— Zdaje się, że nasz pan kapitał taki sam. Zjawia się jak duch, nie wiadomo skąd, podkłada jajko na hodowaństwo, niech inni się martwią, a sam śmieje się: ho-ho-ho.
— Może i tak — odszeptał Łesio — ale czyż on taki luby jak kukułka i czy warto dla niego się wysilać?
— Czemuż by nie luby? — odparł Mandat. — Ojciec rodzony! Cóż mówić, z daleka życie nam rozweselał i jeszcze jak! Bez niego nie mielibyśmy ani butynowej zimy, ani chramu wiosennego, ani nie oglądalibyśmy tej bujnej Mołdawii, ani wód ani ptaków. Ot, kwasilibyśmy się po chatach.
— Rozpowiadają, że strasznie chytry — szeptał Łesio.
— Chytry? — żachnął się Mandat — kukułka też chytrze bachory podkłada! Ale cóż ma robić biedactwo? Budować nie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/533
Ta strona została skorygowana.