pasterz, czy bojar czy biedak, dyrektor czy robotnik, jeszcze od początku świata nikt nigdy nie najadł się placzint i nigdy się nie naje, bo gdy raz zacznie, coraz więcej ich chce się jeść.
Z gazdów niektórzy zerkali wstrzemięźliwie, inni pochłaniali już oczyma przysmaki, a żupanica łyskając oczyma znosiła je, znosiła. Naprzód zapraszał cicho Ajzyk: „Krajanie delikatni, goście lubi, używajcie!“ Potem zapraszał sam Foka: „Gazdowie, nie zapominajcie o sobie, my tu po to.“ Potem czarniutka żupanica szczebiotała po wołosku jak jaskółka w strzesze, tak słodziutko, jakby placzinta główna wskoczyła z talerza i zaczęła szczebiotać. Podsuwała, wskazywała, a wciąż błyskała oczyma. Lecz goście kosztowali opornie, nieufnie, aby w tak ważkiej chwili coś ich nie przekupiło, nie odurzyło. Tylko Giełeta i Mandat od razu dosięgali śmiało, najwięcej ślicznego chleba, tłustej bryndzy i zaraz zapijali. Cieszyła się żupanica, a Ajzyk znów ukrył się za kratami klasztornego szynkwasu.
Foka zagajał ostrożnie o delegacji do gazdy, którego Anglikanie przezwali chief. I zaraz Matarha z pychą poprawił, że powinno się mówić: szifa.
— Przyjeżdża sam gazda — mówił Foka — a dyrektorzy zapraszają nas bardzo do niego, najwięcej ten nasz pobratym jaśniutki w okularach, mówi, że godzi się. Korzyści z tego nie ma żadnej dla niego ani dla nas, tylko czysty honor. My do niego aż spod Czarnohory, a on do nas jeszcze dalej zza mórz. Zróbcie, co godzi się, zróbcie, jak chcecie.
Milczeli roztropnie, tylko Giełeta pomrukiwał, ale i on nie wypuszczał słowa z gęby.
— No i cóż? — pytał Foka rozglądając się.
Przynaglony Giełeta odpowiadał statecznie:
— Trunki delorne, jadło z wielkiego świata, i my u swoich, u Ajzyka, nie w obczyźnie. Ale do panów obcych pchać się? Komuż to w smak?
Milczeli bez ruchu, Ajzyk zmiarkował coś, wyszedł ze swej klauzy i znów zapraszał. I zaraz Mandat pociągnął długo z garnca. Ośmielił się i odezwał się.
— Pany czy nie pany, obcy czy nie, masz gazda Foka wie wszystko najlepiej; co on, to i my.
Mruczenie zakrążyło wokół stołu, po czym zlękło się i ucichło. Tylko Mandat, co chwila pociągając z garnca, mówił coraz śmielej.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/536
Ta strona została skorygowana.