— Pójdę za gazdą choć gdzie i kiedy, prędzej w noc niż we dnie, bo patrzcie, stroje moje wymieckane. Powiedzą dyrektory i sam ich szifa: „Ot jakiś obdartus“. Ale pójdę i tak.
— Pożyczę wam nowy serdak — ozwał się Łesio.
Zaśmiali się wszyscy głośno, a Giełeta szydził.
— Na ramię Mandatowi starczy serdak Łesia, a brzuch czym przykryje?
Śmiejąc się, tajali powoli, ale nikt się nie zgłaszał prócz Giełety.
— Delegacja? Do panów pieniężnych? A czy wy wiecie, co tacy wam mogą wystrychnąć? Rozpiszą was w gazetach po całym świecie aż po Wiedeń.
— I cóż z tego? — zaśmiał się Mandat.
— To właśnie — ciągnął Giełeta — śmiech! Po co zaczepiać?
— Ależ my nie czytamy gazet, to nie nasze zmartwienie — odparł Mandat.
Foka bronił:
— Gazda-chief nie taki człowiek, powiadają milczek rzetelny, ledwie po słowie smagnie.
— Ha, może on nie taki — mówił Giełeta — ale jego służba, ci dyrektorzy, któż wie? Przyjrzałem się im na Riabyńcu. Pytlowali, jakby kluski z gęby wypluwali, a oglądali nas, jakby to my niedźwiedzie albo dziwoludy, a nie oni. I tak o nas napiszą niechybnie.
— A wy czytacie gazety? — pytał Foka.
Giełeta żachnął się.
— Niech mnie Bóg broni! Zaledwie zaszeleści mi w uszy gazeta, kiszki mi rozdziera. Ale wyśmiać i osławić najłatwiej. A miarkujcie sobie, ta sama gazeta krąży jak sokół wędrowny. Jednego dnia w Kołomyi, zaraz we Lwowie, we Wiedniu i dalej w świat. A po co mają nas palcami pokazywać. I za co?
Mandat machnął ręką wesoło, inni zaniepokoili się, pomrukiwali, przestawali smakować, nie dopijali trunków, tylko od chleba mołdawskiego nie mogli się odczepić. Ten i ów wypchał nim policzki tak, że drugi w strachu oczy wytrzeszczał. Cóż to za spuchlizna! Może już czarna śmierć? Tym szczelniej zapychali gęby. I może byłoby to trwało długo, gdyby nie wdał się Cwyłyniuk. Był ważny lecz niewesoły, mówił z troską:
— Do panów powiadacie? Nie o to chodzi. Nam jasienow-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/537
Ta strona została skorygowana.