Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/541

Ta strona została skorygowana.

czy zmykać ma, czy pozostać. Rozmarszczył wreszcie czoło, orzekł głucho:
— Pierwszy raz w życiu słyszę takie piętnowanie i hańbienie. To dopiero grzech! Pójdę i ja do nich.
Ajzyk patrzył rozmarzonymi oczyma na starego Koczerhana, po czym zadumał się smętnie, zmrużył oczy i wbił je w stół, a Mandat już dość podochocony dopił piwa z garnca i zarechotał.
— Byliśmy już na święto Odokii pod białą popownią czortowską, tam w śniegach, to chodźmy do bezwiarków. Nie boję się, choćby w starym serdaku — pójdę.
Cwyłyniuk przeraził się:
— Ludzie! Cóż was opętało, za pieniądze czortu w gardło się pchać? Skaranie Boże.
Ajzyk skinął na żupanicę, by prędko podała świeże placzinty, a Witrołom odkrzyknął Cwyłyniukowi:
— To z wami skaranie Boże, aby tak na ludzi hańbę sypać jak ciernie.
Mandat dał się porwać, uderzył kułakiem w stół, wrzasnął na Cwyłyniuka.
— To wy pchacie się czortu w gardło! Mój dziadulo, Bazio Kropiwnicki główny diak, tak mówi —
Milczenie zasiało się bezzwłocznie, słuchali chciwie. Także Cwyłyniuk ochłonął i zapytał:
— Co mówi diak Bazio?
— Co mówi Bazio? — szepnął Ajzyk.
Zamiast ośmielić się, Mandat spłoszył się, rozjąkał się, potem nadął się i wypalił:
— Dziadulo mówi, że nie tak.
— Oj, nie tak — powtórzył Ajzyk jak echo.
— Cóż nie tak? — nalegał Cwyłyniuk.
— Że jest list z nieba, że inaczej — jąkał się Mandat.
Cwyłyniuk ratował sam siebie.
— Któryż list z nieba? Patrzcie na niego! Sam nic nie rozumie, a nadyma się mądrością dziada. Bóg nas ukarze, gdy będziemy słuchać najdurniejszych.
Chichot posypał się, Ajzyk skubał brodę, z niepokojem oglądał się ku izbie, czy zbliżają się już świeże placzinty, a Giełeta pobudzał Mandata.
— No, Petrysku, nie kręćcie, wyjeżdżajcie z waszym kazaniem!
Podbiczowany Mandat zerwał się nagle, jakby chciał skoczyć