by ich nigdy nie było. Wszyscy byli swoi, tylko ta jedna obcość powracała jak noc, upominała ich do czujności: „obcy kraj!“ A Jasio? Niech się bawi zdrowo, na obczyźnie swoboda, a w domu zrzuci to całe przebraństwo, bo mu dzieciaki i psy nie dadzą przejść przez drogę. Przecie Foka zmartwił się, że przez tego jednego wszyscy jak gdyby zbezosobieni. Jakby to nie oni przyszli z delegacją, tylko jacyś inni, i to jacy bądź, chociaż z reszty delegatów ani jeden nie ubrał ni butów obcych, ni postołów, ani nawet rzemyka. Do pułapki obczyzny nikt się nie dał zaciągnąć. Także Mandat, mimo że nieraz chodził z Jasiem gapić się na miasto, nie kupił ani guzika z tej mody, chociaż Jasio go kusił i namawiał. Dla delegacji dał sobie wyprać szmatki w gospodzie, a w kancelarii ukrył się całkiem w tyle za innymi. Stamtąd żartował szeptem z Jasiem: „A co tam nasza Roza-panienka?“ Nakogucony i napawiony Jasio na takiego Rumuna, jakiego w całej Rumunii nikt nie widział, z tajemniczym uśmiechem położył palec na ustach. Bomba patrzył nań z podziwem i wzdychał: „Patrzajcie, jaka wielka rumuńska osoba nasz Jasio!“
Poza tym czas się dłużył, dyrektorowie gwarzyli półgłosem i sennie za stołem, tylko Mandl stał w kącie i rozmawiał żywo z Foką. Wtem usłyszeli na drewnianej galerii młode kroki. Izba zamilkła, napięła się jeszcze bardziej. Wszedł biegiem on sam — chief.
Młody czy stary? Wyższy od Iwanyska. Włosy całkiem jasne bez żadnej siwizny i wcale gęste. Chudy, bardzo chudy, a raczej suchy, a obciągnięty tak dokładnie skórą, że nie miał nigdzie żadnych zmarszczek. Nawet usta tak były ściśnięte, jakby nie było w nich wcale ciała, tylko dwa suche paski skóry. Dla ludzi o oczach myśliwców było to spotkanie pamiętne, nie zapomnieli niczego.
A on? Jak sokół z rozmachu co wtargnął do pułapki, cofnął się do kąta. Przeraził się? Nie! Skupił się do uderzenia. Niebieskooki, brwi złotawożółte. Oczy gorące czy lodowate? Takie i takie. Lód zakipiał nagle i zaraz ścinał się mroźnie. Wzrok jego szybował nieustannie, nie po lisiemu skakał i nie myszkując wciąż jak u dyrektora Zarygi. Nie! Krążył dokładnie, jak siwozłotawy sokół wędrowny. Wiecznie głodny, nieustannie napięty, a wciąż napada, dopóki go nie ustrzelą. Wznosił się leciutko, siadał na krótko, uderzał pewnie, sam o nic się nie uderzył, wymijał zwinnie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/546
Ta strona została skorygowana.