Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/547

Ta strona została skorygowana.

Naprzód obleciał biuro i papiery. Potem zanim ktoś ocknął się, zdzielił każdego uderzeniem. Oceniał w lot z lotu, zbrzydził się przy Tomaszewskim, jakby na pstrego jaszczura naleciał oczyma, dziobnął go w przelocie niezawodnie. Dojrzał Fokę, rozmachnął się, uderzył niezwłocznie, lecz zaraz uchylił się cicho, jak przed ptakiem wielkiego kalibru. Zdziwił się mroźnie przelatując nad starym Koczerhanem. Innych, jednego po drugim zaledwie dziobnął i zaraz odrzucił: „Do niczego! nie dla mnie“. Tak jakby miał przed sobą garstkę wróbli, na których więcej prochu i błota niż mięsa. Dostrzegł przecie Mandata schowanego w kącie, okrążył jego brzuch ciekawie, rozjaśnił się. Znalazł wreszcie swoje miejsce, spoczął na Sawickim, jakby na wierchuszku smereki: „To dla mnie właśnie.“ Znów chyżo oblatywał wszystkich tak jakoś, jakby ich ściągał do kupy linewką. Jeszcze nic nie powiedział, a już zrobiło się duszno. Wyleciał wzrokiem ku oknu: „Tamtędy, tamtędy.“ Którędyż? Wrócił, uderzał, rozpiekał: „Prędzej, prędzej, cóż to za płazy!“ Wzrok mroźno piekący, a przejrzysty. Nie uśmiechnął się ani razu.
Pokonał i załatwił się ze wszystkimi. Zgasił oczy, jak gasi je sokół o zmroku. Przystąpił sam ku stołowi. Nie widział już nikogo, zapomniał wszystkich. Wokół niego jak wokół metropolity biskupi — dyrektory, dyrektory, dyrektory. Lecz nikt nie błogosławił, nikt nie całował się, nawet nikt nie podawał ręki.

W ciszy niepokojonej przyspieszeniem, delegatom cisnęły się na usta zasłyszane choć niezrozumiałe słowa. Stary Koczerhan mruknął z przejęciem do Foki: „Sam główny kapitał?“ Foka odszepnął: „On sam.“ Wreszcie chief nie patrząc na nikogo smagnął coś sucho, a na to dyrektorzy trzykroć smagnęli, nie amen, inaczej, lecz jakoś tak: Quite, quite, quite.“[1] Znaczyło to, że wszyscy mają usiąść. Siadali, Mandl skinął Foce, delegaci usiedli także. Chief sam jeden stał nadal, jakby usiąść nie miał czasu lub jakby na to, by móc się wymknąć przez okno z matni. Końce palców trzymał na grubej żałobnej czarnej książce leżącej na stole. Spojrzał przelotnie, znów smagnął zimnym słowem. Stojący z tyłu tłumacz, dyrektor Zaryga, przepychał się przez tłum dyrektorów tak gorliwie, jak gdyby walczył o życie, ale zanim dopchał się, Mandl już przetłumaczył słowa chiefa na niemiecki: „Szef pozdrawia współ-

  1. Całkiem, całkiem, całkiem.