Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

lokrotnie, w puszczach hen ku działom wód, na działach wód i dalej na wołoskim i węgierskim boku. Jest tam tej czerni, tej bezdny puszczowej, jak morza stężałego, jak wiatru zastygłego, któż wyczerpie?! Nie ustąpiła panom wielkim ani małym, ani komisjom królewskim, ani nalotom baszów, ani urzędom cesarskim ni srogim pacyfikacjom, ani księżom nawet. Nie chciała także ustąpić przed tą dobrowolną pańszczyzną, co głębiej znijacza, bo na zawsze zgina kark i krzywi plecy: przed pługiem i przed uprawą roli. Zrzekła się wszystkiego, czego nie zrobiła sama. „Niech nas mają naokoło za tępych i za dzikich, a my ich mamy za woły znijaczone“, tak hardzili się długo.
A przed głodem? Aha, hardzili się także, że nieraz już wywijali się niejednej ciasnej wiośnie, bo były sarny, jelenie, dziki, całe ich stada, bo były tu i tam zamki, dwory i miasteczka dla nalotów, bo były schowki i komory, kryjówki w lasach nietkniętych stopą ludzką.
Aż wreszcie dosięgła ich dola, co wyrosła z samej swobody, z jej nadziei. Nowe pokolenia. Coraz więcej dzieci, coraz więcej osiedli, to znaczy coraz więcej gęb. Rok 1864.
Wyglądali do nieba, choć nie wspominali, by kiedyś ktoś przekazał, że dla nich stamtąd spadła manna. Uciekać? Jest dokąd, ale kroków głodowych po dziesięć przypadło na ich jeden. I zaszeleściła nadzieja nie z nieba lecz z lasu.
Zaledwie zakończono pański butyn na Ruskim, nieoczekiwany mróz na same święto Piotra i Pawła ściął paszę, niezbyt jeszcze liczne pola uprawne na samej wierchowinie, a co najgorsze ściął cały urodzaj na przyległym kraju zwanym Podgórzem. I zaraz niektórzy gazdowie widząc co się święci, pognali woły na wołoski bok. Mieniali poniżej wartości za ziarno. Inni pędzili woły jeszcze dalej, aż za Dniestr, sprowadzali nie tylko ziarno lecz czasem nawet, i to z wielkim trudem, siano. Inni wypasali chudobę po lasach, na skrajach leśnych, tam gdzie pasza nie była zmrożona, karmili ją starym sianem dopóki się dało i czekali bezradnie.
Rolnictwa było bardzo niewiele. Gołębiowski w książce o Hucułach wydanej w Warszawie w roku 1830 stwierdza wprawdzie, że już wówczas siano owies, nawet kukurydzę, ale ma na myśli tylko okolice położone gdzieś koło miasteczka Kuty.
O rolnictwie w samym sercu Wierchowiny wiadomo tylko tyle, że już około roku 1840 Michał Fergil z buczackiego po-