stawiał kroki tak wielkie lecz także przyspieszone, jak gdyby połykał ziemię. Patrzał przed siebie daleko a nieruchomo, jakby był ślepy albo zabielmiony, bo ani nie mrugnął okiem. Ciężki płaszcz na olbrzymie był rozchylony na piersiach i widać było, że w obu rękach trzymał i niósł przed sobą instrument muzyczny, coś jakby lirę. Inni stąpali za nim, odrywając zgrabne postoły od ziemi tak prędko jakby chcieli być wszędzie, tylko nie tam gdzie są. Poruszali się prędzej niż w chyżym biegu, postoły niosły ich same, jakieś skrzydlate, a ku górze spojone sprzączkami aż po łydki. Takimi zajść można nie do morza tylko, chyba i przez morze. Nie patrzyli pod nogi, nie oglądali się naokoło, tylko przed siebie, gdzieś daleko. Obcość biła od nich, obcość wobec wszystkiego. Nietutejsi! Sieroty czy dopiero co wypuszczeni więźniowie? Cyganie czy Tatarczuki — poganie?
Gazdowie stanęli, dziwowali się w milczeniu. Zaledwie mieli czas ogarnąć wzrokiem dziką gromadę, rodem znikąd, w pochodzie do nikąd, gdy trysnęła z niej muzyka naprzód z przodu, po czym z środka i niezwłocznie z tyłu pochodu. Potem ochrypły śpiew, tęskny ale rąbany. Nie, to nie byli Cyganie. Ten stary gruby olbrzym, powiększony kopułą czarnego płaszcza, wzniósłszy do góry instrument, prawą ręką kręcił rączkę, a lewą uderzał płytkie klawisze i szybko po nich przebiegał. Dobijając się dzielnie do opornych klawiszy, wyciągał z nich tęsknienie wód podziemnych, buszujących a zduszonych. I jeszcze płacz zduszony z piersi dziewczyny, dziki i szorstki jak te wody, jak ci włóczędzy. W środku pochodu młodzieniec o twarzy miedzianej, wymęczonej słońcem, grał na nieco odmiennej lirze, przymykając oczy. Na podobnych instrumentach grywali pod cerkwią kołomyjską dziady, ale ich granie i pieśni były rzewne, bezbronne, a ta nuta włóczęgów rosła, uderzała, jakby rozmachnęła się do zdruzgotania. Na końcu pochodu cztery cymbały sypały rzęsny deszcz kropel, dużo — dużo łez, bez żalu, bez wzruszenia, dlatego tylko płynących, że miały tak spływać.
Mandat otworzył usta, wytchnął:
— Ależ to swoboda!
Cwyłyniuk splunął z lękiem:
— Tatarczuki znad Dunaju, bezwiarki syrojidzkie.
Jakby na przekór Cwyłyniukowi, Foka ucieszył się.
— Ależ to dopiero bezwiarki! — Postanowił natychmiast: —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/581
Ta strona została skorygowana.