Zaprosimy ich do Ajzyka, zapłacimy przyjęcie, niech nam zagrają i zatańczą.
Cwyłyniuk przeżegnał się, znów splunął ostrożnie i odszedł ku cerkwi. Koczerhanowie razem z nim, a inni jakoś zapomnieli o cerkwi, bo gapili się na wędrowców. Tymczasem Foka podszedł do wielikana w czarnym płaszczu i zaraz stary przestał grać, zatrzymał się. Inni też stanęli od razu. Stary patrzył przed siebie szklanymi oczyma, potem zamknął je, poprawił białe obfite wąsy, kiwnął na młodego grajka, wołając: „Sandor“. Taneczny i giętki Sandor przyskoczył do Foki. Mówił tak, że można go było zrozumieć. Zgodzili się na zaproszenie i Foka udał się do Ajzyka, aby przygotować jedzenie. Lecz Ajzyk krzywiąc się, po raz pierwszy mówił niechętnie jakby z lękiem.
— To włóczęgi, może — niebezpieczne. — Któż wie — Jedni mówią, że porywają dzieci, drudzy, że wykopują trupy. To może nieprawda, ale kręcą się po nocach, to pewne. Jeśli ich skorci — obrabują, a kto im zabroni? Uciekną, nikt jeszcze ich nie dogonił.
Foka uparł się grzecznie, Ajzyk zgodził się, choć po raz pierwszy opornie i warunkowo.
— To tylko dla was — mówił — i za waszą poręką! I wy ich później macie wyprawić. I to koniecznie przed nocą, bo inaczej oni nas z domu wyprawią.
Nie byli to Cyganie, nie byli Tatarczuki z Dobrudży, tylko wędrowni Magyarzy, ale nie z Węgier, tylko niby to z Rumunii, a naprawdę z dróg, z szlaków nadrzecznych, z moczarów przymorskich. Łowili ryby, ptactwo wodne także, wędrowali i mieszkali między wodami.
Mówili między sobą niewiele, rąbiąc hardo po słowie. Umieli też kilka słów po rumuńsku. A jedynie Sandor porozumiewał się dobrze z gazdami. Jak mówił nie wiadomo, on sam nazywał, że po słowiańsku. On jeden nie był rodem z wędrówki, tylko z Szentes nad Cisą. Ale od kiedy powódź wiosenna spłukała go, nie wrócił już do domu. Szukał tego starego Józsibácsi, bo i tamten był rodem z Szentes, ale tak dawno wywędrował, że już nikt o nim nie wiedział. Sandor łaził za nim długo po kilku krajach aż znalazł. Z wędrownych towarzyszy starego nikt nawet nie wiedział, że nazywa się Józsi, nazywali go Banya-Kemence.
Sandor opowiadał gazdom, że w Szentes obfitość chleba, kukurydzy, białych gęsi i poduszek dużo, wino niezłe, a ryb
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/582
Ta strona została skorygowana.