dat zgadując, że chodzi o wymianę, pchał staremu do ręki banknot mołdawski. Banya odsunął go gniewnie i warknął: „Én magam ur vagyok, én fizetem mindig.“[1] Foka zrozumiał, a Sandor prosił półgłosem.
— Nie drażnijcie go, po co? Polubił was, będzie pamiętać.
Foka zakłopotał się, potem ucieszył się pomysłem, prędko ściągnął pistolet ukryty pod torbą i nabijaną gwoździkami kulistą prochownicę, i podarował staremu. Banya Kemence rozjaśnił się. Oglądał długo pod światło, przybliżał do oczu, potem bardzo wyraźnie rąbnął coś, z czego Foka niewiele zrozumiał. Sandor wytłumaczył pośpiesznie.
— On wasz przyjaciel, tak wam mówi: „Nie do ludzi lep się. Nie! Do wód, do zarośli, do ptaków. Tak!“
Sam Banya skrzywił się, potem nasępił jak żałobny sęp z Siedmiogrodu, wreszcie spokorniał, mruknął kilka słów, a Sandor znów wytłumaczył.
— I do tamtego Starego, u spodu głęboko, tam do niego — tak. Warto!
Ściskali sobie ręce.
— Daj Boże zdrowie i szczęśliwej drogi — mówił Foka.
— Az öreg Isten adjon![2] — odparli raz i drugi wędrowcy.
Foka i Banya, a inni także między sobą, pili pożegnalną szklankę piwa. Dopiwszy do połowy Banya przerwał, wskazał palcem ku ziemi, powiedział coś, a Sandor wytłumaczył.
— To dla tamtego Starego, niech przyjdzie i popije.
Foka zrozumiał, dopijali bardzo powoli. Banya mruknął jeszcze coś swoim, a oni biorąc się za ręce, rozkołysali się w tę i w ową stronę, obracając się arkanem wokół gazdów. Odtańczyli drobnymi kroczkami, pożegnalny taniec, kłaniając się wciąż w tańcu. Tak wydreptali tańcząc na gościniec. Gazdowie patrzyli na nich ze współczuciem, a Witrołom biadał:
— Biedaki, taki szmat drogi w taką spiekę.
Sandor zażartował ten raz jeden.
— Wszystko nawyczka, śmierć także! Ale kto ją wydumał?
Znów pośpieszyli się, znów ziemia znikała pod ich chyżymi postołami. Znów z daleka słychać było tekerö. To Banya Kemence dobijał się do muzyki opornych klawiszy, jakby do zasklepionych pod ziemią wód, jakby budził twardą i cier-