Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/590

Ta strona została skorygowana.

Doboszowy potomek Połowyk-Giełeta uderzał oczyma zuchwale.
— Co nam grozicie. Dlaczegóż ma nosem wyleźć? Wracamy w góry, połoniny, w lasy swoje, skrzydła rosną.
— Rosną, rosną — cieszył się Łesio.
— Oj, rosną, jakbym do nieba leciał — mówił cicho Birysz.
— Oj, rosną i mnie — bełkotał rozczulony Bomba.
Mandat bez przerwy śmiał się jak szczęśliwy dzieciak.
— Patrzcie jaki nasz Bomba ze skrzydłami ładny!
— I gdzież ta obczyzna? — pytał Foka zwycięsko.
Stary Koczerhan podniósł rękę, wygłosił z wolna uroczyście:
— Zatrzymajcie się na chwilę, popatrzcie mądrym okiem, kto was karmił. Mołdawia to stary nasz kraj. Jakbyśmy u ojców naszych pobyli.



IV. KONIEC ZWADY

A oto koniec. Tyle tylko co Andrijko-Śmierć Leśna wyszeptał ze wszystkich szeptań księdzu diakonowi Buraczyńskiemu, podczas wiosennego objazdu cerkiewki na Bystrecu. Wiosna zaczęła się smętnie, bez wiatru, bez deszczu, całkiem sucho, jakoś staro. A zakończyła się wybuchami śniegu, lawinami, powodzią.
Osiemdziesięcioletni dziekan spełnił swój obowiązek w ciągu trzech lat. Oczyścił dusze swych parafian sakramentami i kaznodziejskim krzykiem, powtarzając po raz nie wiadomo który swe słynne kazanie o proroku Jonaszu i Lewiatanie. Orzeźwił ich koniec końców, a na pożegnanie, jak zazwyczaj, pocieszył śmiechem. Już wybierał się do domu, gdy przyjechał z gór spod Kostryczy dwoma wierzchowcami Lubko Andrijkowy z niedobrymi wiadomościami o ojcu: że ma propastnycę, pokazuje całkiem niedobrze i co tu mówić, zachciało mu się umierać. Z tego wszystkiego prosi księdza do siebie. Przeto ksiądz dał znać do Krzyworówni, że nie wraca na razie do domu. Wybrał się na noc do nowego osiedla Andrijkowego.
Było to znacznie dalej, także stromiej i bardziej kręto niż ksiądz sobie wyobrażał. Wyżyny Kostryczy, to ukazywały się nad głową, jak gdyby zbliżały granice wsi z przeciwległej stro-