Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/591

Ta strona została skorygowana.

ny pasma, to znów oddalały się przekornie, jak gdyby chowały się za lasami. Ksiądz wspomniał, że niegdyś przed laty w tym miejscu mniej więcej zabrnął konno w jakiś ślepy płaj butynowy. Zajechał pod wieczór na dno jaru i już nie mógł się wydostać z plątaniny suchych gałęzi. Zsiadł z konia, przedzierał się naprzód, a stary koń, to schylając się pod gałęzie, to wspinając się na ścięte pnie i nawet skacząc z odziomka na odziomek, przedzierał się za nim. Musieli jednak w końcu ksiądz z koniem przenocować w lesie.
Obecnie ścieżka była poprawiona, choć kręta i stroma, wyraźna i twarda jak gościniec. Wyżej otwierały się widoki coraz dalsze, coraz śmielsze. Zaledwie dojechali pod wierch, gorący wiatr pociągnął od węgierskiej strony. Niebo poczerniało, suche, nagie jak gdyby zgłaziałe bukowiny, wciąż gięte wiatrem, szczególnie były ponure. Gęste warstwy listowia po jarach szumiały złowróżbnie, wcale nie wiosennie. Lecz ksiądz radośnie powitał ukryte w zakącie Andrijkowe osiedle. Już dawno nie widział gniazda tak dobrze ukrytego w stoku, w takiej zgodzie z terenem.
Gdy wszedł do chaty, zastał Andrijka na szerokim piecu, na grubych liżnykach. Piec był tak gorący, że piekł przy samym dotknięciu. Lecz Andrijko wstrząsał się co jakiś czas od propastnyci. Sam ksiądz izb ciepłych nie lubił, spocił się od razu, oddychał z trudem. Dlatego w nocy spał niespokojnie, szczęściem na łóżku, nie na piecu. W dodatku nocą szczególnie silny wiatr wdzierał się gwałtownie do zacisza, i ksiądz budził się często. O świcie zobaczył przez okno, że wokół chaty biało. Wiatr ucichł, bukowiny powleczone były białymi zawojami, ścieżki zasypane obficie, w końcu mróz pocisnął zawzięcie. Śniegi zagrzebały starą wiosnę i rozjaśniły świat. Złapany w potrzask nowej zimy, ksiądz poddał się smętnie, a Lubko z miejsca przedzierając się przez śniegi zjechał na dół, by pchnąć wieść na plebanię do Krzyworówni, że ksiądz zdrów, tylko trudno mu wyrwać się z zamieci.
Domownicy przezornie zostawili księdza we dwójkę z Andrijkiem. Popijając mleko, grzejące się nieustannie na kraju pieca, gwarzyli od rana. Głównie o tym, o czym przestano mówić jak gdyby na skutek zmowy. O zagładzie bystreckich rębaczy. Także im objawił się Lewiatan, nie morski lecz górski. Wszystkich zagarnął, tylko Andrijka wypluł. O tym właśnie zamierzał mówić Andrijko. Lecz zacinał się, wciąż przerywał, ksiądz chciał usłyszeć, ale dopytywał ostrożnie: