a nie obchodzić wsią wzdłuż Rzeki. Śnieg twardy, łopaty i czekany mamy z sobą, przejść tamtędy — to macha. I słusznie, naokoło obchodzić i daleko i nudno. I poszliśmy od razu stromo pod górę. Nogi same rąbały śnieg, nie zapadały się ani się nie zsuwały. Dopiero całkiem wysoko zaczął się śnieg zapadzisty, miękko wgięte poduszeczki, tylko położyć się. Słońce zaszło, ale to nawet lepiej, bo w oczy blask nie bije, a na śniegu i tak jasno. Zapadaliśmy się coraz głębiej, pomagaliśmy sobie łopatami.
Więcej niż połowę drogi już uszliśmy, a tu błyskawica wysoko nad lasem. Usłyszałem najwyraźniej szept: „Mamy ich!“ Potem cień wysoki jak cztery smereki przewiał niby skrzydło i głos ziewnął, jakby wilk zbudził się w legowisku. „Wracajmy tejże minuty — prosiłem — słyszycie? Otwiera na nas pysk!“ Witrołom uspokajał: „Być może, zasowa zbiera się przeciw lasowi, ale las nie puści. Nie ma strachu. Wracać za późno, na Rzece rychło noc.“ I zaraz drugi tuman cienia, jeszcze wyższy przewiał. „Ludzie, to nie żarty — nalegałem — wracajmy migiem!“ I zaraz pękł grom, potem zakotłował długi grzmot. Zasowa nasunęła się na las, zatrzymała się. „No widzicie? — powiadał ten i ów — las nie puścił.“ Tylko Łesio Karawaniuk wziął mnie za rękę szepcąc: „Słyszycie szepty? Widzieliście cienie?“ Aby nie straszyć, aby krzykiem zasowy nie strącić, szepnąłem i ja do Witrołoma: „Kuźmo! w te pędy wracajmy! Już! póki czas!“ Witrołom zaśmiał się głośno: „Teraz? Kiedy już pół góry połknęliśmy?“ Mandat zarechotał wesoło, prócz Łesia wszyscy śmiali się. A ja im szeptem: „Słyszeliście szepty? Łesio też słyszał. Wracamy, Łesiu?“ — „Ja do kompanii, tak jak inni“ — odpowiadał Łesio. — „Ludzie! — mówię im teraz otwarcie — to nie wy górę połknęliście, to ona zbiera się was połknąć. Uciekajmy i to biegiem, na Jezusa świętego!“ Witrołom zatrzymał się: „Wracajcie, Andrijku, nocujcie nad Rzeką. Gdy komuś coś się przysłyszy, siłować nie trzeba.“ — „A wy nie widzieliście, nie słyszeliście?“ — pytam. — „Nie — odpowiada — nie słyszałem nic.“ — „Ależ Łesio słyszał“ — mówię. — „No to niech wraca z wami. Tu jeszcze stromizna tęga, on nie taki mocny, i wy nie zanadto, wracajcie obaj.“
Zaledwie to wyrzekł, piorun bliski rozsadził las, huk taki jak wonczas kiedy na Rzece skały rozsadzali. I nie dziwota, las przerębany, nie ten co dawniej, nie oparł się. Po tym huku on sam, Lewiatan, zjawił się tuż poniżej lasu. Jakbyśmy go wygadali. Stanęliśmy w szeregu, pamiętam to: Mandat,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/593
Ta strona została skorygowana.