zagrzmiał, podskoczył, sypnął w oczy pianą ostrą a mroźną. Sunął z wolna ku przepaści. Teraz my polowaliśmy na niego, aby tamtych nie zabrał, nie strzaskał, nie zadusił. Ja z Dmytrejczukiem staliśmy na samym końcu, na kańciastym stoku, a Łesio pchał się naprzód, jakby był mocniejszy od wszystkich. Lewiatan strącał go z nóg, a on podskakiwał, uskakiwał, wyskakiwał ponad niego. Nie strudził się. Tak go widzę i teraz, jak wymykał się tamtemu niby ptak. Nagle krzyknął: „Jest Matarha!“ Wyciągnął coś czarnego, to był Matarha omdlały czy może uduszony.
Na to Lewiatan wściekł się, że mu kąsek taki z kiszek wydzierają. Łesio chudziutki, lekki, chytre sztuki pokazywał, to zginał się do ziemi, to podskakiwał, a wciąż ciągnął Matarhę z kiszek białego czorta. I cóż z tego? Pokazywał swoje sztuki Łesio, pokazał mu i Lewiatan swoje, jeszcze chytrzej. Naczubił się znów u góry, mroźno zadymił aż zaniewidzieliśmy, potem skoczył i z góry, nie pyskiem, tylko tyłem przywalił tamtych trzech. I rypnął tuż koło mnie i koło Dmytrejczuka, jak wielka biała baba zakutana, huzycią dwa razy wyższą od nas, ponad nasze głowy. „No, chodźmy i my przeciw niemu“ — szeptał Dmytrejczuk. „Nie — szepcę mu — połóżmy się na brzuchach, zaprzyjmy się nogami o płyty, niech przejdzie po nas w przepaść, brzuch mu się rozsypie, to może tamtych wysypie“.
Ale Lewiatan nie spieszył się, był syty. Wielka biała huzycia, pokraka z czubem wisiała nad nami. Czekał, czekaliśmy i my, pękaliśmy z czekania. Zmierzch już łapał za oczy.
— „Podrażnić go — mówi Dmytrejczuk — bo się poduszą“.
— „Słusznie — powiadam mu — bo zaraz będzie ciemno.“
— „Hou! ty stary czorcie! Huzycio śniegowa — wyzywał krzykiem Dmytrejczuk. — Ruszaj!“
Czort milczał, nie spieszno mu, co mu za bieda. Było coraz ciemniej. I to nas zgubiło. Krzyki na nic. Podszedłem i ja do huzyci, zacząłem rąbać czekanem od samego spodu, raz za razem. Także Dmytrejczuk rąbał i siekał. Ręce nam osłabły, odpoczywaliśmy, znów rąbaliśmy. Kąsalibyśmy go, bo wściekliśmy się, żeśmy tak bezsilni. Ze bezradnie mamy noc przeczekać przy mogile pobratymów. I naprawdę zaczęliśmy go kąsać. Och! jak gryźliśmy, a wyliśmy także, a tylko nam gęby zdrzewiały, gardziele stężały. Ale nie odstąpić nam kroku, bo tamtych w brzuchu zostawić, to już pogrzebać na amen. Ściem-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/595
Ta strona została skorygowana.