Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

Także na pastwiskach przebywał sam, bez pastuchów, bo chudoba chociaż liczna, bez trudu dawała się spędzać, zawracać, zwoływać. Na okrzyk gazdy przybiegała rychło, jak gdyby ją kto popędzał. Czasem nawet gnały za nim zwierzęta, przepędzając jedno drugie, jak gdyby w zazdrości. Widywano z daleka jak stary Maksym lekko biegł na dół, popielista pokrywa włosów wznosiła się w powiewie, a cała chudoba, krowy, konie, owce, kozy i psy doganiała go w wyścigu. O tym szeptano sobie we wsi, że ma do posług i do pomocy „takiego“, co zagania czy zachęca chudobę, gdy gazda da znak. Ale ksiądz proboszcz a z nim wszyscy duchowni drugiego stopnia, to jest diaki, pałamary, bracia kościelni i inni, którzy znali Maksyma, zaprzeczali temu gorliwie. Zaś księdzowa powołując się tajemniczo na męża, na całą wieś głosiła, że Maksym jest święty. Także Tanaseńko Urszega z Ilci, który przyjaźnił się z ojcem Maksyma watażkiem Szumejem i znał Maksyma od chłopca, dorzucał swoje szeptem, gdy miał komu.
— Mnie nikt nie odurzy, powiadając, że niesamowity, ale to pewne, że nic nie ciągnie z nieczystej siły ani z zaprzedania. Któż może wiedzieć? — Może watah doskonały? Ale mówić o tym nie wolno, bo przez to dola jego i jego rodu — Boże chroń.
Z tego Maksym miał czego chciał, że niewiele spotykał się z ludźmi, a gdy nawet ktoś doń przyszedł, nie rozgadał go. Choć spoglądał ufnie i cicho i sam był nieśmiały, sam innych onieśmielał. I rodzinę i służbę i Fokę także.
Foka miał mówić z ojcem o tak ważnej sprawie, chciał przeto mówić na osobności. Zanim wszedł do ojca, kręcił się ciemnymi gankami wokół komory, jakby układał, co i jak ma powiedzieć. Skrzesał ognia, nasłuchiwał, zapytał: „Można?“ „Ty synku? Wejdź“ — odpowiedział Maksym z komory. Komora była bez okien. Dwie grube świece woskowe w ciężkim świeczniku z drzewa gorzały na długim stole. Oświecały głowę Maksyma, okrytą gęstymi włosami co posiwiały stalowo, jak gdyby czapa popiołu. Reszta stołu była mroczna, lecz widać było różne rodzaje rewaszy, duże i małe, poczerniałe i jasne, pooddzielane starannie. Komora była chłodna, wszędzie było schludnie. Maksym palił fajkę z głowicą nie mniejszą jak garnuszek, ale nie tytoniem nabitą lecz arniką. Wstał, szczupły i wysoki, wyższy od Foki, schylając się ucałował syna w głowę, a Foka jego w rękę. Niezwłocznie Maksym wycierał i otrzepywał koszulę, pas i kieptar, jakby strzepywał pył. Mruknął: