Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/601

Ta strona została skorygowana.

Podrażniony ksiądz podniósł głos:
— Krzywdy w tej sprawie nie zrobiliście nikomu, bo nie chcieliście zrobić krzywdy. A gdzie słyszeliście takie przykazanie: „pamiętaj, abyś lasu nie rąbał“. Takiego nie ma.
— To już sumienie na nic? — szepnął Andrijko.
Ksiądz krzyczał niecierpliwie:
— Sumienia trzeba słuchać, ale nie strachać się, tylko modlić się! Bóg miłosierny.
— Miłosierny? — wytchnął Andrijko nieufnie. —
— Tak — przybił ksiądz — modlić się. Dopóki modlimy się, dopóty jesteśmy potrzebni na tym świecie. To korzeń dla obu światów, dla tego i dla tamtego. — Ksiądz wstał, zawołał dziarsko: — Pomódlmy się, Andrijku.
Andrijko opuścił głowę, modlił się półgłosem, lecz propastnyca zatrzęsła nim gwałtownie. Trząsł się w drgawkach i wzdychał więcej niż modlił się. Ksiądz poderwał hardo suchą głowę, jak górski koń, gdy zawęszy strach w ciemności.
— Andrijku, głowa do góry! Czyżbyście zapomnieli jaka jest wasza własna pogwarka butynowa, junacka: „Nie ma na nas śmierci — — aż przyjdzie.“ — Dziekan zaśmiał się zagarniająco. Andrijko podniósł głowę, uśmiechał się smętnie, wdzięcznie.

Tymczasem na zaśnieżonym podwórzu czekały trzymane przez Lubka dwa konie osiodłane miękko i ciepło. Obok nich stały dwie dziewczyny z drewnianymi łopatami. Owinięty w grubą mantę ksiądz dosiadł starej bułanej kobyły zwanej Łysa, a Lubko jechał obok na przypalanym gniadoszu Szkrumku. Jedna dziewczyna torowała drogę w śniegu łopatą, a druga wiodła kobyłę za uzdę. Lubko wciąż spoglądał ku Łysej, pokrzykując łagodnie. Niepotrzebnie, bo zaledwie zeszła z podwórza, sapała z troską, podejrzliwie wąchała śnieg, grzebiąc go przednimi nogami i osadzając się co chwila na kłębach. Droga na dół wydała się księdzu jeszcze stromsza niż wjazd przed dwoma dniami, wprost niemożliwa do zjazdu. Z pustki buszującej wokół lasu, to oślepiająco uderzało słońce, roziskrzając puszyste śniegi na drzewach, to znów wpadał wiatr, rozdzierał je, rozwiewał. Lecz wnet śnieg zakurzył skądś z pustki. Ba, sypnął z dołu ku niebu, więcej jeszcze, strzelił w górę białymi snopami. I już wykręcił się w świat. Gdzie dół, gdzie góra? Ksiądz zamknął oczy. Lecz sucha głowa starej kobyły