Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

Maksym wyprostował się.
— Wiosna dla świata? To nie tak źle.
Foka zgarbił się.
— Kto wie czy wiosna, może jesień. I jeśli nie zabezpieczymy się, to biada naszym dzieciom i wnukom — zmarnieją!
— No, mów dalej — wtrącił Maksym.
— Drogi pobudują — mówił Foka — chleba nawiozą, wódki też, wszystkiego pod nos: „na masz, żryj, żłop a płać!“ A czymże? Wekslami gruntowymi. I potem hajda z chaty i z gruntu. A potem? —
— Co potem? Broń Boże.
— Niech wnuki staną się zamiataczami, pomywaczami, wycieraczami, niech się tak znijaczą, a potem niech biegną do miasta po zarobki.
— To jakże?
— Jak złoto mamy drzewo w rękach, a tego im w miastach potrzeba. Sami do nas przybiegną, a potem świat otwarty. Uczmy się, pługa, roli, pisma, prawa.
Maksym dumał długo:
— To już połonin i lasów nie starczy, ani prawdy starej, aby uciec z chudobą od dróg i od mody nowej?
Foka tłumaczył cierpliwie.
— Ciągle uciekać nie można. My z krowami i owcami, a oni dopędzą i przepędzą kolejami żelaznymi i pieniędzmi, a biedą nas będą poganiać. Tu na miejscu trzeba siedzieć, nie dać się. Zabezpieczyć się, uczyć się...
Maksym odparł twardo.
— Uczyć się od kogo? Od pańszczyźnianych, od tych co wczoraj w pańszczyźnie byli po uszy? My gazdowie.
Foka mówił jak gdyby rozkazująco.
— Zakarbujcie na rewaszu: rok 1864, a potem patrzcie do rewasza: naprzód przed siebie. Tymczasem my gazdowie, a dalej co? Ludzi coraz więcej, mrowie całe, takie roje jak pcheł wygłodzonych w kolibie na jesieni. Wnuki, prawnuki, nędzą zapłacą za nasze gazdowanie, będą żebrakami.
— A cesarz, a księża nie pomogą?
— Jakżeż pomóc takiemu, co sam nie chce sobie pomóc, bo rady nie posłucha. — Maksym dumał, a Foka dodał po chwili.
— Miałem właśnie taki sen, żeśmy dla tuhego roku pobudowali dla ludzi domostwa wielkie, dwory, pałace takie jak w Stanisławowie. Ale nie dokończyliśmy, no i ludzie prędziut-