nigdy jej nie poskąpił. Gdy Sawicki trzymał rozpalone żelazo w szczypcach i uroczyście dzwoniąc młotem wyginał je jak świeży budz, a złotowłosy Piotruś, wystawiając język z wysiłku, rozdmuchiwał miech, przejezdni oglądali w milczeniu, spoglądali jeden na drugiego, podziwiali szeptem: „Hospody!“ Gdy przy ostrzeniu kos kowal rozpowiadał wspomnienie prawdziwe, że oto we wsi Weriniu nad Dniestrem jest stara kuźnia, gdzie ostrzą kosy kołem obracanym przez konie, przejezdni olśnieni tym jeszcze więcej niż tym, co widzieli, szeptali: „Hospody!“ Kowalowi Sawickiemu wierzono.
Gdy wieści o kowalu dotarły tu i tam, przychodzili stąd i stamtąd, nieraz aż znad Białej Rzeki, ze śródleśniego osiedla nad Hostowcem, czasem z jeszcze dalszej połoniny, tacy i owi nie tylko dla oglądania kuźni, także dla pytań: „Skąd bierze żelazo? Jak się robi, do czego jeszcze przydatne?“ Te pytania przypierały kowala do muru, szczególnie gdy słyszano lub widziano na własne oczy, że gnie w ogniu to co nieugięte, że rozciąga jak ciasto co stężałe na zawsze. Bo choć każdy miał topór i siekierę, i kosę, choć z rzadka i powoli zaczęły już docierać piły, przecie w użytku było więcej mosiądzu niż żelaza, a nieraz do żelaza miewano uprzedzenie. Kołki żelazne, po prostu gwoździe z trudem znajdowały uznanie, bo były nietrwałe w porównaniu z kołkami cisowymi.
Kowal odpowiadał jak mógł, skąpowato, koniec końców po kowalsku ważko i trwale. Trudniej było, gdy Tanaseńko Urszega, chociaż nie wieszczun ani nie molfar żaden, ale jak mówiono mędrzec górski, ponadto bogacz, przyjechał raz z Ilci na Jasienowo do Sawickiego, aby dniować u niego, to znaczy w odwiedziny na cały dzień, na to, by go poznać, poznać jego robotę i zaprzyjaźnić się:
— Panie kowalu dobrodzieju — pytał Tanaseńko na sam koniec — to jak podług was, żelazo od Boga czy od czorta.
Sawicki odpowiedział prosto:
— Czort sam nic nie stworzy, ale próbować lubi, może i psuć? A człowiek psuje na pewno i nie gorzej od czorta. Jeśli dla czegoś dobrego żelazo, to od Boga, a jeśli dla złego — ha — któż wie?
— No dobrze — pytał Tanaseńko — ale żelazo nie rośnie jak drzewo z ziemi świętej, słojów i serca nie ma.
— Kto wie czy nie rośnie, w ziemi może rośnie.
— Powiadacie przecież — upierał się Tanasij — że wytopić
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/66
Ta strona została skorygowana.