ściapać do woli i naprędce, w mniejszej lub większej miseczce, coś tak jak rabin Mojsie Kitower zrobił człowieka, ale bez mądrości i sumienia rabina. Ściapać a potem roztrąbić za pomocą większej lub mniejszej trąby, i nasypać piasku w oczy za pomocą mniejszego lub większego rozpylacza. A przecie kowal Sawicki to postać prawdziwa i przybliżają ją nam o wiele dokładniej wiadomości całkiem przekonywujące, że był biedny i jak był biedny i jakim cudem utrzymał się w górach. Nietrudno by to nawet było obliczyć co do grosza z ołówkiem w ręku, co przecie żadnemu mitowi nie przystoi. Pieniędzy było mało, za podkowy płacono kilka groszy, za obręcze do wozów nieco więcej, lecz wozów w górach było podówczas niewiele. Sawicki zaznałby niedostatku, może by musiał z rodziną uciekać z gór, by dalej szukać szczęścia na starość gdyby nie to, że szczęściem uważano go za instytucję. Pasterze górscy składali dowody uznania dla niej i czy to w zapłacie zamiast pieniędzy, czy z racji świąt i w końcu dla zaskarbienia względów przynosili, co mieli sami. Darowali masło, bryndzę baryłkami, wełnę, skóry, nawet sukno, kożuchy, cielęta, nieco rzadziej jęczmień, wszystko co podówczas miało cenę tak samo groszową jak robota kowala. Czasami któryś z panów, co zjeżdżali na krótko do Żabiego, Jasienowa i Krzyworówni, Skarbek, Chełmicki, Jabłonowski, Przybyłowski i Strasser, czasem któryś z księży górskich, dawał wszystko co z żelaza do roboty, zaczynając od podków i obręczy do osi, zamków, okuć, zawiasów i kluczy. Prawdę mówiąc, chcąc przyjść z pomocą, zamawiali nieco więcej roboty niż im było potrzeba. Lecz Sawicki, nieskłonny przyjmować ceny wygórowane, narzucone z łaski pańskiej, czy z księżowskiego miłosierdzia, sam ustanawiał ceny po sprawiedliwości. Bądź co bądź guldeny nie centy wpływały do kieszeni kowala, ale to było dość rzadko, w zimie prawie nigdy.
Jak rzekliśmy Sawicki stał się także instytucją ratowniczą co się zowie, dla wszystkich co wjeżdżali na Bukowiec, co ważniejsze dla tych co zjeżdżali z karkołomnych stromizn. Nie tylko dla naprawy woza, kół lub dyszli, także dla ludzi samych. Jedyne światło w jarze czuwało po nocach w domku Sawickiego i nigdy nie gasło. Nocą spoza zakrętów drogi nad Waratynem błyskało czasem przez mgły i deszcz, jak latarnia morska. Zimą nikt chyba nie przejeżdżał obok kuźni, aby nie wstąpić i nie zagrzać się. Czasem gdy Sawicki zasłyszał nocą dzwonek lub nawoływanie z góry, wychodził z pochodnią smolastą
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/69
Ta strona została skorygowana.