bronić sam siebie, co najwyżej chronił go stan faktyczny — do czasu. Musiał się przeto zupełnie zdać na Boga, na własną śmiałość, zawziętość i chytrość. Musiał się wyrzec wszystkiego prócz swobody, zagrożonej albo nie. Jeśli nie bardzo żywo wierzył w Boga, to przecie tam, na pustkowiu, w samotności, w ciemne noce musiał się zakłopotać. Nieodgadniony Bóg udowadniał się, raz gromami i powodzią, raz w słabości i w chorobie, która chwytała w szpony na odludziu, to znowu obfitością paszy, rozrodczością, mlekiem co lało się obficie, runem owiec, a najwymowniej tym, że dawał rozbitkowi wreszcie miejsce na świecie, którego nie znalazł w świecie ludzi. Za to wszystko wymagał cierpliwości, wytrwałości. Na dodatek darował przybyszowi poza wyznaniami, poza dogmatami to jedno codzienne westchnienie ludzkie: „Boże mój!“ Zbieg taki jeśli chciał, mógł utrzymywać swoją wiarę, tradycję, swe zabobony, swe marzenia nawet, takie jak te chmury, które wiatr przynosi z kotliny węgierskiej, albo ze wschodu od stepów Besarabii. Wsiąkają w jary, trzymają się długo w postaci poszarpanych szmat, skraplają się w wąwozach i znów parują, wstają. Nikt nie zniechęcał ani nie zachęcał przybysza. Wszystko zależało od jego przywiązań, od wytrwałości marzeń i kto wie, czasem może to i owo skropliło się w pieśń albo w obrzęd.
Chociaż z osadów tworzą się warstwy, przecież szczęściem czy nie, nieliczni tylko ludzie są rozbitkami. Bo wciąż rodzą się i kwitną cywilizacje szerokie, co usadawiają się nad wielkimi rzekami, na szerokich polach, wokół mórz, na tysiąclecia, a w śmiałych zamiarach na zawsze, coraz szersze, coraz powszechniejsze. Co prawda kłócą się w każdej z nich dwie zasady: jedna, by zachować zdobycze cenne, druga, by przynieść coś zupełnie nowego, niebywałego. Nie pomną, że to co zachowuje się, może skostnieć, a z drugiej strony, że to co nowe może podkopać to, co trwałe. A przecież lepiej jeszcze niż owe cywilizacje udowadniają niezniszczalność człowieczeństwa, szczególnie w obliczu katastrof największych, te pyły i okruchy człowiecze, co drgają i wiążą się w pustkowiach, w jarach, w połoninach. Klasztory i pustelnie, choćby najpotężniejsze, choćby opętane taką ucieczką od ginącego świata jak niegdyś w Tebaidzie, muszą zabrać ze sobą nakazy wyraźne, wskazówki surowo strzeżone w książkach. I to jest ich siłą. Są wierne, wdzięczne, zaprzysiężone na życie i na śmierć tym jednorazowym, jedynym objawieniom utrwalonym naprzód w
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/71
Ta strona została skorygowana.