księgach świętych, potem w niezbędnej organizacji kościoła i dogmatów i to nawet w Himalajach. Ale przeważnie nie podejmują takiego ryzyka, aby Bóg sam przemówił z chmur, z ognia, z drzew, z życzliwości ludzkiej, z okrucieństwa przyrody i aby objawił się albo nie. I za to tamtym, wykołysanym i chronionym przez tradycję i codzienny wysiłek bohaterom wiary, byle niedowiarek niemuzykalny, bez ucha dla związków ukrytych, tym mniej bez wdzięcznej chłonności dla szeptów, może zarzucić: „To co wyznajecie, na co powołujecie się, co daje wam siłę, nigdy by samo z siebie w was nie powstało, gdyby nie przeszłość, gdyby nie księgi, przed którymi padacie na twarz, bo tak was nauczono i z tym przyszliście tutaj do waszej pustelni.“
Lecz szepty puszczy i choroby, pokusy swobody szczególnie groźne, bo trudne do odparcia bez pomocy z zewnątrz, wystawiają na próbę najtwardszą. Mogą dać tę wiedzę: „Tak, nie inaczej, to człowieczeństwo. Powraca wczoraj, dziś i jutro.“
Góry i puszcze są cierpliwe. Wierchowina huculska najbardziej. I chyba gościnna? Dlaczegóż nie naśladować tej gościnności? Także słuchaczowi, który zapuścił się w nasze gąszcze, lub choćby potrudził się, by przekartkować nasze wspomnienia, dłużni jesteśmy gościnność, na to, by sobie i nam powierzył takie wyznanie: „A cóż bardziej udowadnia, że wiara, wiara w Boga szczególnie, rodzi się ze strachu i stanowi dorywczy, powiedzmy sobie, znachorski lek przeciw strachowi. Toteż gdy człowiek uwolni się od strachu, staje się ona niepotrzebna. Odłóżmy ją do przeszłości, a jeśli już chcemy koniecznie, do wspomnień dobrotliwie osłoniętych, bo niekoniecznie budujących.“
Ale czyż naprawdę to co towarzyszy nieustannie nam, wędrowcom, zbiegom i pasterzom należy nazwać wiarą? Nie, bo wiara oznacza zawziętość, szczególnie w obliczu ataku i wątpień, by trzymać się twierdzeń jasnych, wyraźnych, by powtarzać je sobie lub innym, czy ma się do nich przekonanie, czy nie. Ludzie w grozie i w ciemnościach nie tylko znajdują Boga, bo Go szukają, znajdują Go także, kiedy nie szukają, nawet kiedy zasłaniają przed Nim oczy rękami. Góry i puszcze nie trzymają nikogo. Niech kto chce i lubi inaczej, ucieka od lęku, od jego cienia nagłego, od cienia cienia, od samego strachu, aby broń Boże kiedyś się nie przestraszył, niech tak chowa dzieci, aby zapomniały o lęku. Niestety, osiągnie tylko to, że lęk będzie czyhał z każdej szpary ciemnej, z kąta mrocz-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/72
Ta strona została skorygowana.