scu gdzie urodziła się przyjaźń dziarska, wyrasta świat. Przyjaźń między takimi, na których ciąży dużo pracy, a przecie nie zwalają jej na kark innym, bo dzień i noc skądś z daleka patrzą na nich takie oczy, które przenikają każdego i przeglądają go do środka. Tacy przyjaciele śpią spokojnie, wcale nie mają czasu na to, aby po nocach bezsennych gryźć wątrobę, że przyjaciel ma nie dość zrozumienia, że nie dość pomocny, ani na to, aby snuć przeciw niemu niewdzięczne podejrzenia, niedobre myśli. Lecz mają dość czasu, aby razem radować się, świętować społem, na to, by nie stępić się jak woły jałowe pod jarzmem. Na takiej przyjaźni stanął butyn Fokowy.
A przecież dość było spojrzeć na pobratymów, aby zobaczyć jak bardzo do siebie niepodobni. Foka krzepki, barczysty, Piotruś strzelisty, prawie chudy. Jeden czarny, drugi jasny, prawie biały. Rusin i Polak. Prawnuk gazdów pępkowych przez połoniny wzniesionych ponad wszelką politykę, i panicz, zbiedniały do granic egzystencji, ofiara polityki ostatniego pół wieku. Jeden — watra ochocza, dla której wszędzie jest paliwo, drugi — źródło ukryte w szczelinach, co przecie z głębi się toczy. Świt, taki jak tryska czasem nad Jasienowem znad Pisanego Kamienia, i zmierzch, rozświetlony jakimś zbłąkanym światłem, taki jaki bywa czasem po zachodzie słońca tam, gdzie się łączy Waratyn z Czeremoszem. Tak byli różni, a dobrze im było razem.
Piotruś spoglądał nieśmiało, pytał krótko, zaczynał powiedzenia mrucząc pod nosem. Foka pytał żywo, otwarcie, odpowiadał chętnie. Piotruś śmiał się cicho, Foka serdecznie. Gdy im coś się nie udawało, Piotruś krzywił się bezradnie jak dziecko, machał ręką jakby z wyrzeczeniem. Foka podrywał się, czupurzył się tym bardziej. Piotruś nie tańczył, ale chociaż nie tańczyli razem jak było od dawna zwyczajem Foki, mieli inne wspólne zabawy świąteczne. Foka opowiadał chętnie, Piotruś słuchał, Piotruś śpiewał a Foka słuchał. Układali razem pieśni, co śpiewane podczas świąt rozchodziły się po górach.
Ilekroć wracał młody Sawicki nad Waratyn, cisza jaru uderzała go, prawdę mówiąc, przerażała. Wówczas odnowił wspomnienie o przyjaźni z gołębiem, którego przed laty ktoś przywiózł mu z Kosowa w podarku. Co dnia od rana gołąb czyhał na chłopca i zlatywał mu na ramię. Był to samiec, nazwano go Tatusik. Niestety nigdy nie doczekał się pary, toteż tęsknił
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/88
Ta strona została skorygowana.