wodospadem potężnym, nawet groźnym. Wyskoczyli na wgłębienie skalne, dygotali z zimna, szczękali zębami. Nacierali ciała, głośno chlastali jeden drugiego po plecach dla ogrzania. Nie na długo to pomagało. Zatem Piotruś Sawicki, kowalczyk i człowiek wodny, wyciągnął ze swych ciężkich, przytwierdzonych do głowy besahów, węgle gaszone i smolne polana kosodrzewu. W mig sporządzili watrę we wgłębieniu skalnym, ogrzali się należycie. Z uszanowaniem przyglądali się huczącemu wodospadowi. Z trudnością słyszeli jeden drugiego. Chyba idąc wnętrzem gór już minęli Mokryn, a może Pirje? Może zbliżali się ku wnętrzu Palenicy? Jakżeż daleko można wędrować tak pod ziemią? Wracać? Szkoda.
Lecz piąty wodospad był zbyt potężny. Nie było mowy ani myśli o tym aby wspinać się przeciw wodzie. A górna ściana paszczy, wybitej przezeń w skale, tuż nad ich głowami, była zbyt wysoko. Drabin nie mieli, trzeba by sporządzić drabiny i przyjść jeszcze raz. Szczęściem u samego spodu wypatrzyli ukrytą za strugą wodospadu, rozpadlinę skalną. Sawicki, przecinając skokiem wodospad dostał się do niej, a za pomocą hużwy wciągnął towarzyszy, także w skoku. Rozpadlina dość mokra zresztą, jak gdyby jakieś zapasowe łożysko wodospadu, odginała się na prawo, rozwierając się w szerszy chodnik. Pochyleni lecz bez wielkiego trudu dotarli do szóstej pieczary.
Skały dzwoniły od wstrząsów, grzmot wód ogłuszał, głosy wędrowców tonęły w huku. Pod niską powałą, iskrzącą się w świetle pochodni, obszerne jezioro, ujęte w lej o gładkich ścianach skalnych, wystających a ściętych u góry, poruszane wytryskami od spodu, dygotało i kotłowało nieustanną kipielą. Co chwila w odmierzonym czasie wytryski bryzgały o powałę i chlustały stojących na ostrym brzegu wędrowców. Woda pychała i dyszała, a przepełniając olbrzymi ceber, czy raczej wielikańską dojnicę, jak gdyby nadojoną mleczną pianą, przelewała się nieustannie przez wręby jej brzegów. Oprócz wodospadu, który właśnie obeszli, po obu stronach leja na prawo i na lewo przelewały się przez szczerby skalne dwa wodospady. Tu biło serce Palenicy. Wyszukawszy bardziej wygodny dla stania stół skalny Petrycio Siopeniuk w podziwie czy dla pokonania lęku, foszkał, parskał i bełkotał ustami „fusz-fusz-fusz“, a także sam podskakiwał zabawnie, naśladując nieustannie wybuchy wody. Nikt się nie śmiał.
Tu świętowały się także chramy i weseliska pstrągów. Ryby kłębiły się, uwijały, skakały od dołu, pomykały w dół wo-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/91
Ta strona została skorygowana.