dospadami, szalały w kipieli. Sawicki pokazywał pobratymom oprócz naszych różowo cętkowanych pstrągów także inne rodem z puszcz węgierskiego dorzecza, czarniawe, o czarnych gwiazdach na srebrze. Może z rzeki Vaszer? o nich opowiadali mu tamtejsi kłusownicy. Huk był tak przemożny, że pstrągi nie uciekały, dopóki nie otarły się o ciała pływających ludzi. Sawicki obznajmiony z połowem pstrągów dziwił się niemało, a jeszcze więcej się cieszył. Krzyczał do ucha Foce:
— Człowiek w wodzie, to niedźwiedź między garnkami, ryba usłyszy najcichszy ruch, ale tutaj? Oho —
Zapragnął wypełnić rybami opróżnione besahy. Trzymając daleko przed sobą łuczywo, oślepiając rybę chwytał pstrągi ręką i wrzucał je do besahów. Foka z daleka patrzył wymownie na Piotrusia. Sawicki zrozumiał. Wypuścił schwytane pstrągi do kipieli. Po czym nurkując, usiłował zgruntować mroźną toń. Gwałtowny prąd z dołu wyrzucił go znów na powierzchnię. — Bez dna! — wytchnął w krzyku Sawicki, wyskakując na brzeg leja.
Tu było oko morza podskalnego. Jedno z jego oczu. Stąd wypływały źródła na północ ku Czeremoszowi, na zachód ku Vaszerowi, na wschód ku Perkałabowi i może ku Saracie.
A ku południowi?
Aby to sprawdzić przepłynęli jeszcze przedzierając się z wysiłkiem przez kotłujący lej ku południowej ścianie. Przytuleni ściśle jeden do drugiego, zanurzeni w wodzie, wciąż wynoszeni przez prąd na powierzchnię, trzymając się mocno ostrego brzegu leja, wychylili głowy przez ścianę dojnicy skalnej. Tylko cieniutki kapliwiec cykał tamtędy stromo w przepaść. Sawicki oświecił ją i przepaść rozbłysnęła nagle oślepiająco, niczem w wielkie święto wnętrze cerkwi rozświecone świecznikami, złotymi ikonami, pstrymi ozdobami. Dna nie dojrzeli, tylko ściany prostopadłe, śliskie, a obsypane jakimiś różowymi kwiatami, co jaśniej świeciły niż świecą w słońcu w samo południe wiosenne gęste a niskie krzaki połonińskiego różanecznika w kwieciu. Niżej jeszcze grube świecące słupy zwisały w dół ostrymi klinami. I znów kwiaty, kwiaty mleczne, czerwone, czarne, zielone, lecz wszystkie przejrzyste, jak gdyby ze szkła albo z lodu. Oplatały je sieci misterne, cieniuchne chrupkie, pajęczyny jak gdyby lodowe, podobne kroplom rosy jesiennej na kiedrach lub smerekach, kiedy wiatr o świcie powydłuża je, wykręci, wymrozi, aż zastygną dzwoniące sieci i kwiaty szronowe.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/92
Ta strona została skorygowana.