Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

każdą stromizną. Nawet skały i przepaści odziedziczone z bezleśnego pierwowieku wlesił do szczętu. Wciąż jednakowo uroczysty, a wciąż zaśniony, nie bronił dostępu nikomu, nie zapraszał nikogo. Kiedy promienie słońca lub księżyca wdarły się doń z trudem, ślizgały się, wyginały się na pancerzach żywicy skrzepłej w lustra. Na krzywych wieloocznych zwierciadłach roztapiały się w widziadła i dziwy. Nie zapraszał nawet zwierzyny leśnej. W ciągu całodziennej wędrówki nieraz byś nawet śladu zwierza nie napotkał. Mech chłonął kroki, czasem ukryty dół mógł cicho pochłonąć nieostrożnego wędrowca. Bez końca płynęła leśna fala za falą. Wierch za wierchem, wzgórze za wzgórzem ku szczytowi lekko przejaśnione zwodziło, że kończy się las. Potem znów falując w dół skłonem, pogrążał się w mrok. Kolumna za kolumną, baszta za basztą, olbrzym za olbrzymem. Trzech ludzi, pięciu ludzi, siedmiu ludzi potrzeba, by objąć ramionami jedno drzewo. Okrzyk dusił się od razu, potem gdzieś z daleka pojękiwał ostatkiem sił w długiej męczarni, jak topielec leśnej głębi, który nie może się utopić. Wzrok nużył się, nawet podziw stępiał się, tylko lęk wydrążał pierś, pogłębiał się. Zewsząd czyhał sen, kusił sen groźnie. Na Riabyńcu nietrudno pojąć, dlaczego mistrzowie wielkich katedr, porwani niegdyś nabożnym wysiłkiem podobnego wysokopiennego ogromu, co chociaż żyje — znieruchomiał, wybrali zeń pokornie tylko trzy, najwyżej cztery rzędy kroczących w szeregu jeden za drugim dziesięć pęków — w każdym po dwanaście strzelistych kolumn — dla podtrzymania sklepu świątyni, na to by w ludzkim skrócie ogarnąć modlitwę lasu.
Jakże by musiał wlesić się człowiek, jak zamilknąć, jak wyrzec się, by tam na Riabyńcu uczestniczyć w modlitwie lasu. Las cicho hardy, sam na sam z Bogiem, bez troski o świat, bez wiedzy o świecie. Nic zeń dla świata, nawet śmiała baśń górska go ominęła. Przeciw takiej potędze dla niemocy człowieczej jedyny wybór: ucieczka albo zniszczenie. Las wobec siekiery bezbronny.
Zadumaj się, człowiecze, nad potęgą lasu wraz z bożą-krówką, co brzęczy niewinnie na skraju lasu. I nad jego końcem, wraz z pokoleniami korników, co piłują nosami zhardziałymi w haki i toczą drzewo, jak choroba piekielna, siecią chodników, aż podminują je i zginą do szczętu wraz z lasem.
Zrozumiałe, że taką bezbronność chroniła jedynie odległość, niedostępność, brak popytu na drzewo, niedostateczna drapież-