stował nie tylko splot wielu krajów, wielkie możliwości apostolskiej monarchii, lecz także zbliżającą się wymianę duchową. Zapowiadał także nowe czasy, obiecująco, lecz na razie niewinnie. Wypisane na niektórych twarzach powołania, skrzyżowane z ziemską ich przynależnością i przeznaczeniem, nieraz podobne niesamowitym maskom hamanów na święto Purim — wprawiały widza w zakłopotanie. Obrazując pstrą widownię naszej ludzkiej doli, skłaniały do wahania między śmiechem a przerażeniem.
Widoczne było, że duchowieństwo niższych stopni, zróżnicowane i rzeźbione erozją postępu i ruchu, skupiono w miejscu oddalonym od reszty zagrody, zarówno celem własnego zadowolenia koła duchownych, jako też po to, aby ludzie górscy, tak niepobłażliwi wobec przebierania się i wobec mieszania stylów, nie mieli pokus do kpin, na jakie pozwalali sobie wobec biednego Cygana. A przecież mimo tę bazarową pstrokaciznę, weranda wcale nie była wieżą Babel. Żadna chyba z uczt spośród wielu stołów zastawionych na chrzciny nie odbywała się w takiej jedności i przystojnej powadze, jak obiad duchownych drugiej i trzeciej klasy.
Goście rozmawiali wstrzemięźliwie. Na podobieństwo promieni skupionych na barokowym ołtarzu zespalali swe spojrzenia na niedużej, nawet nikłej postaci szarego wodza, słynnego diaka z Krzyworówni. A mimo pstrokaciznę przebłyskiwała z nich jedność, jaką promieniował szafirowo-promienny świecznik przy świetle księżycznym.
Diak Kropiwnicki, niemłody zwiędły człeczyna w ciemnym małomieszczańskim ubraniu, posadzony u czoła stołu, u stóp ołtarza, z głową na równej linii z podstawami kolumienek, wcale nie był podobny do Ewangelisty. A przecie, mimo że podejrzewany niejednokrotnie o sekciarstwo, a z drugiej strony nawet o interesowność materialną, wcale oporny wobec władz kościelnych, a utrzymywany na stanowisku jedynie powagą sędziwego kanonika, spełniał od lat tajemne posłanie wiernie, nawet uparcie a z powodzeniem. Nie tylko przyczynił się niegdyś do wskrzeszenia starej kolędy, rozszerzał także po cichu nowiny dziwaczne a ponętne, rozszeptywane z małych iskier gorąco po osiedlach górskich. Podpalał, porywał, utrzymywał w oczekiwaniu. Diak był ogrodnikiem z zawodu. Był także ogrodnikiem duchowym, niektóre byliny zasadzone lub podhodowane przezeń krzewiły się otwarcie, bujnie. Odgrzebane przez diaka starowieczne kolędy buchały podczas zimy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/110
Ta strona została skorygowana.