nie, jak gdyby rozrywany to śmiesznością, to szczęściem bogumiłych. Naprzód oglądał sobie za porządkiem figurynki pstrokate, kiwał głową, wzruszał ramionami, wydymał usta, uśmiechał się z politowaniem. Potem spoglądał na diaka, zadumywał się. Choć nikt prócz niego samego nie śmiał się, rozsierdził się nagle:
— Nie ma z czego się śmiać! Stamtąd spod słońca, z rachmańskiej krainy zawsze za słońcem szli. I do nas przychodzili ci — wędrowni. I jeszcze przychodzą. Dawniej przemawiali po wołosku, także po turecku, a jeszcze dawniej jakimiś starszymi językami. Któż ich wie? Opowiadał mi to dokładnie dziadysko z Rus-Boboli, mój rówieśnik.
Dziedzic zamyślił się, odpowiadał zwiędle:
— Tak, kumie, czytałem coś o tym.
Tanasij przyglądał się nadal z zajęciem przez szkło, a dziedzic szeptał do księdza:
— Rachmański szlak — coś w tym jest.
— Co takiego? — pytał ksiądz.
— Książę K. cioteczny brat mej żony, jak księdzu wiadomo, wychowanek jezuitów, ale sam prawosławny, zajmował się tym. Opowiadał mi i nawet czytał coś jeszcze wówczas, gdy po powstaniu wraz z panem Władysławem ukrywaliśmy się u nich. Powiada książę, że to wszystko „rozwidlenie szlachetnej ścieżki“: buddyści, pitagorejczycy, cynicy, nazarejczycy, bogumili, no i skomorochy i wreszcie nasi lirnicy, podorożni lude. Ciąg od wschodu.
Ksiądz zaśmiał się cicho i rzekł głośno:
— Nie takie to tajemnicze, wszystko od wschodu, głównie herezje. Ale dla nas nieszkodliwe.
Młody dziedzic zapalił się niespodzianie i wydeklamował z przejęciem:
— Tak brzmi wstęp tekstu, którego udzielił mi książę kuzyn. Pozwoli ksiądz, że powiem po grecku.
Ksiądz uśmiechał się.
— Tylko powoli.
Dziedzic recytował:
(Z nieba listki, dobro pierwsze i główne z kolan boga: człowieczeństwo i zbożność, radość ducha i życzliwość —.)