Stary ksiądz w niemałym rozmachu dopędził Tanasija i towarzyszy. Posuwając się powoli w dół zagrody doszli do waternika. Tam zebrali się goście spóźnieni albo tacy, którzy nie zdołali się gdzie indziej pomieścić. Gości klasowano starannie, wszelako o klasowanie nikt się nie obrażał, każdy jak mógł ułatwiał gospodarzom i tak nadmiernie zajętym.
Waternik był wcale obszerny i wysoki, tylko drzwi miał niskie. Służył do codziennego gotowania mleka, do przerabiania go na sery, na bryndzę, do suszenia i wędzenia.
Kiedy watra rozpalona, dym wypełnia szczelnie waternik. Okien nie ma, dym wypuszcza się drzwiami, o ile się go w ogóle wypuszcza. U siebie w swojej chacie dym gazduje po swojemu. Przede wszystkim pochłania przestrzeń, jak gdyby ją cofał do chaosu, czasem wykręca ją, jak gdyby przestrzeń była nie dla oczu. Ludzie w waterniku odnajdują się raczej głosem niż wzrokiem. Słowa ważą chwilowo, o ile głos watry ich nie przeważy.
Podczas chrzcin waternik przygotowywał gorączkowo potrawy dla kilku stołów. Gdy otwierano drzwi, buchał z wnętrza gęsty dym i gwar. Stara zawodowa kucharka weselna, o tuszy od lat wyhodowanej na świętowaniach, przeraźliwie czerwona na twarzy, w czerwonej potężnej chustce świątecznej, wylatywała z dymu jak czerwona głownia. Przeraźliwie wykrzykiwała jakby z połoniny na połoninę, wydając polecenia w sprawie piwa. Chłopcy, dziewuchy a także dzieciaki w ochotniczym pośpiechu toczyli nowe baryłki. Gdy goście weszli, zobaczyli przez dym w blaskach watry starego Skuluka, który grzał się obok berfeły. Potomek Skuły, olbrzym czarnohorski, wciąż unosił głowę ku górze, zasłuchany w głośną potyczkę okrzyków. Kucharka wykładała przed nim na dużą płytę jaworową syty banysz, jak wielki krążek z przeciętego złotego pnia. Skuluk skupił się przez chwilę na banyszu, podnosząc powoli drewnianą łyżkę do ust, wciąż słuchał sprzeczki, która trzaskała wśród dymu nie gorzej od watry. Tanasij zapytał głośno: