— Gdzież to śpiewanie? — Nie odpowiadano. Nawet do banyszu nikt nie zapraszał. Tłum ludzi ścisnął się w zadymionym kącie. Tam, wysoko nad berfełą siedział wtłoczony w wysoką półkę od serów, gość z Bystreca, młody Matij Zełenczuk, pobratym Foki. Inni spoglądali doń ku górze, atakując zawzięcie słowami ze wszystkich stron. Matij odgryzał się z góry cierpliwie a groźnie, jak ryś usadowiony na drzewie, oszczekiwany przez sforę rozgorączkowanych psów gończych. Nierówne błyski watry na przemian oświecały czerwone ożywione twarze. Potem znów ciemniało, dym pochłaniał wszystko. Gdy watra strzelała aż ku półce, wychylała się stamtąd głowa Matija, pokarbowana głębokimi bliznami. Pomiędzy bliznami wiechcie jasnych gęstych włosów stawały dęba jak u puchacza. Jak oczy króla kotów mieniły się w blasku szafirowe oczy Matija, to błyskiem stalowego gniewu niedźwiednika, to tlejącym płomieniem-uporem karczownika puszczy, który od dziecka wyrywał z piersi skalnej wężowe korzenie kosodrzewu. To znów ciskały jaskrawe ostrza szyderstwa, zuchwalstwa, co wyzywa wszystkie groźby Czarnohory. Tym razem — dla polityki.
Przybysze od razu zmiarkowali, że — polityka. Tam polityka i tu polityka. W Żabiem były dwie partie: jedna za wprowadzeniem sądu, druga przeciw. I w Jasienowie dwie: jedna za szkołą, druga przeciw. Polityka to gorączka, to mraka na płaju, nie widać — wilki czy owce.
Wszyscy jak jeden przeciw szkole, wszyscy przeciw Matijowi, Matijko sam jeden, w obronie szkoły — przeciw wszystkim. Zapędził się ostatecznie.
— Haukajcie na mnie ile chcecie, a ja wam mówię — szkoły będą wszędzie, nawet u nas w Bystrecu pod Czarnohorą będzie szkoła.
— Dla niedźwiedziątek to pewne — dokończył ktoś z dymu.
Tego było dość, aby sprzeczka utonęła w szumnych falach serdecznego śmiechu. „Szkoła w Bystrecu“ — śmiech łagodził zaperzenie. Sam Matijko śmiał się z półki niezwalczenie, zwycięsko. Sprzeczka zacichła.
— Siadajcie, goście lubi, proszę jegomość, dziedzicu, Tanasiju i wy, Gaweciu. A może pokosztujecie naszego banyszu — przedzierała się głosem przez śmiechy i krzyki kucharka Wasyłyna. Pośpiesznie wycierała ławki, stawiała je w kącie z dala od watry. Inni po kolei przeciskali się przez tłok dla powitania nowych gości.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/117
Ta strona została skorygowana.