Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Wyzyskując dogodną przerwę, krępy, stary już lecz rześki gazda z Hołów, Grak-Januszewski z wygoloną czyściutko twarzą, okoloną białymi bokobrodami, wyniosły niczym emeryt-feldmarszałek armii cesarskiej, zwracając się do Matija, łagodził ważnie, łaskawie:
— No, widzisz, synku, widzisz, sam się z tego śmiejesz. „Szkoła pod Czarnohorą“. I tobie śmiesznie. Śmiech to pogoda, zgoda. A wy ludzie dobrzy zostawcie tę biedę, znów na fłojerze zagrajcie. Andrijko Płytka, graj! Polityka — zgryzota, fłojera — lekarstwo. U nas na Hołowach nikomu do głowy nie przyjdzie jakaś taka polityka — tfu!
Matijko nie myślał ustępować. Skurczył się, przybliżył głowę do tułowia, wysunął się z półki naprzód. Wyzywająco mierzył oczyma, jak orlica z gniazda skalnego.
— Hołowy — parsknął — ciemne głowy. Mówi się: „Ciemno jak u czarta na Hołowach.“ W waszych ciemnicach nikomu nic nie zaświta, ale my tu mówimy o Jasienowie.
Stary Grak-Januszewski przełknął obrazę, przezwyciężył się, jak przystało, odpowiedział spokojnie:
— Kto co woli. Kto chce otwierać drzwi w sądzie Żydom i podpankom, kłaniać się w pas, ma ochotę służyć popom, z gołą głową na pogrzebach wariata pokazywać, behekać jak baran — wolna droga, niech idzie do szkoły. A ty, Zełenczuku, do szkoły nie chodziłeś, ani nikt z twego rodu z Iwankowych, po cóż takie herezje?
Grak świadom powodzenia usiadł koło banyszu w blasku watry. Brał się do łyżki. Napychając się powoli, dodał ważnie:
— W waterniku Szumejowym, między porządnymi ludźmi, polityka nie uchodzi.
Matijko odpowiadał nieustępliwie:
— Nie byłem w szkole? Bom durny, w durnym świecie urodzony. Zobaczyłem to na procesie w Kosowie. Jak pies wącham, jak ślepiec po omacku, jak dureń w ciemię bity pytam. Każde tyluśkie Żydziątko umie czytać, w oczy się śmieje ze mnie: „Ot, niedźwiedź czarnohorski“.
Skuluk, tłumiąc po trosze głos zawartością banyszu w ustach, przemawiał swym basem, ciepło, pojednawczo:
— Synku, z rodu nie byłem w sądzie ani w mieście. Ano, niechaj mnie z chaty na łeb wyrzucą, przegonią, to w Czarnohorę pójdę, do komór Doboszowych, do sądu nie pójdę.