A z tamtej Francuzeczki pieni się krew, jakbyś prochu podsypał, żółciutkie kwiaty pachną ledwie-ledwie. A tamta trzecia — już sama nazwa pachnie — «Lilienmilch», to znaczy mleczko z lilii, Niemeczka znad Renu, przystojność nie z tego świata, równiutka cnota, upić się można, ho-ho! i dom wywrócić, a zawsześ cnotliwy, kapelusza ni chusteczki nie ukradniesz, na podłogę nie spluniesz, cnota niemiecka! I bezgrzeszna lilija, z taką najprzyjemniej. No, rozeznaj waść dobrze, maki widzisz? Czar lilii, woń żonkili czujesz?“ Kosztowali, uczyli się, widzieli i tańce i gry i cnoty z zapachami, różne kwiatki. Potem egzaminy, pan profesor pyta już całkiem ostro: „A które to wino, jak się nazywa, który rok, która seria, który numer?“ i dodaje: „Co widzisz, co słyszysz, jak tańczy, jak pachnie?“ — Jeśli uczeń nie pozna od razu, nie dostaje więcej wina, i jeszcze mu profesor krzyknie do ucha: „Taki szlachcic z ciebie, ciemna głowa, niech cię Adam uczy, co nic nie da i taki co okowitą rozpije, aby ci wszelki grosz zabrać, Abram!“ — Jeśli pozna, w mig cała butelka na stole, musi zaraz wypić: „To-masz, to-masz, wychyl do dna!“ — Poduczył trochę gości, i już byli uczeńsi, a potem praktykuje jeszcze wyżej, wyższą szkołę wina. Nie, to nie szkoła już, to świątynia, ołtarz pośrodku, wokół niego galeryjki drewniane jakby dla chórów w kaplicy. Pan Tomasz już-już kapłan, już ksiądz Tomasz przed ołtarzem odprawia uroczyście, wywołuje i śpiewa: „Bádacsonyi suchy-złoty, kto do niego ma ochotę?“ I goście jeśli chcą tego wina powtarzają i śpiewają: „Tomasz, Tomasz, sława tobie Hospody, sława tobie!“ A kiedy nie chcą, milczą, czekają na inne. Tak świętowało bractwo Tomaszowe, w całym powiecie nazywano je Tomaszęta. — Dotąd była ochota, potem zaczęło się inaczej, goście mają tego dość i już nie chwalą Hospoda. Kapłan sam wyśpiewuje, a goście milczą. Śpiewał, śpiewał Tomasz, aż rozzłościł się i posłał hajduków, ci nalewali gościom naprzód do kieliszków, a potem gdy nie pili — wprost do gardła: „To-masz, to-masz!“ Zrobił się kryminał i to zwariowany. Zrazu uczony kapłan wymawiał gościom z żalem: „To-masz, to-masz, a nie a-dam i nie a-bram ani za-bram! Ja dla was delicje, ja wam prezentuję panienki moje wysmukłe, dla was szkoła, dla was kwiaty, tańce i zapachy, dla was świątynia wina, a wy co za szlachta? ciemnota chamska! Wam a-dam grzeszny pachnie i a-bram-za-bram śmierdzący gorzałą.“ Potem już nie wymawiał. Hajduki stali uczniom nad karkiem, zaledwie profesor skinął i szepnął: „To-masz“, zalewali od razu
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/127
Ta strona została skorygowana.