tak długo, aż bractwo leżało w świątyni na podłodze. Upijają się z miejsca, piją dniami bez przerwy, wymiotują, chorują, zaniedbują swoje majątki.
Dziedziczka nie chce z nimi gadać, obrażona, że sami pijacy przyjeżdżają, nie pokazuje się im na oczy. Przecie goście jeden po drugim chcą złożyć uszanowanie dobrodziejce, przywitać się albo pożegnać, rączki ucałować, do stópek paść, podziękować a przeprosić też. Pani dziedziczka każe powiedzieć im przez służbę: „Jejmość pani nie może przypomnieć sobie waszmości pana dobrodzieja, jeśli sobie przypomni, to poprosi.“ — Służba miarkuje co się święci, dla hajduków też kłopot, poszturkują gości, jak pijakom się należy. Żony każdego z uczniów pomstują i na kompanów i na profesora, wszystkie rodziny narzekają, księża wypominają z ambony Tomaszętom, a wszyscy bij-zabij na profesora Tomasza od wina. Wszyscy pokłócili się, wszyscy poobrażali się, przestali przyjeżdżać.
Dziedzic na rozdrożu czyha z hajdukami, łapie gości jak psy, ciągnie siłą do szkoły: „Waszmościowie! szczęścia chcę waszego, waszej oświaty, zagranicznej oświaty. Wy szlachta czy chamy? to-masz? czy to-płać? i za-brać? —“ I znów to samo, ale goście już otrzeźwieli, posyłają pojazdy naprzód, a sami gdzieś naokoło albo krzakami przedzierają się chyłkiem. Stał na rozdrożu: ani żywej duszy, sami furmani. Łapał furmanów, pił z furmanami „to-masz“, przerabiał z nimi i szkołę i świątynię i kryminał, bił ich a oni jego. Pouciekali i furmani. Narzekał na świat, narzekał na wszystkich, że niewdzięcznicy, narzekał na żonę, że przepędziła przyjaciół, że popsuła mu dzieło życia. Siedział sam przed flaszką, wśród kieliszków, sam sobie śpiewał, sam odpowiadał, pił sam. Skarżył się flaszkom: „Moje panienki, moje elegantki, córeczki moje wysmukłe, delicje wy moje, nie poznali się na was, przepadła szlachta, ciemnota! Pomści mnie Pan Bóg, zamiast panienek niech im śmierdzi dziewka-śmierdziucha, za karę samą siwuchę będą żłopać. Im to-masz? Im nawet nie a-dam, dla nich niech będzie a-bram-za-bram, to-płać-psia-mać!“ Martwił się, zagryzł się i umarł. Macie ochotę, macie szkołę wina.
Ksiądz rozkaszlał się ze śmiechu, lecz Tanasij krzywił się:
— Cyrk i ja lubię, może bym mu jaki miesiąc dotrzymał, ale