jącym oświacie: wołał jak na kazaniu, raczej jak głos na puszczy:
— Cóżeście się uwzięli na oświatę, ludzie! Nagonka jak na kozę na posiżiniu! Koza dokucza, kąsa i bodzie, a oświata kogo bodzie? To główny grzech z najlepszego zrobić najgorsze, a wy to właśnie robicie. Wiecie dobrze, że przemówki to słowa pierwowieczne z nieba rodem. I nie pogańskie wcale, to nieprawda! Ja to wiem najlepiej, zapisałem sobie całą książeczkę przemówek. A molfary co robią z tego? Wojnę, chorobę, śmierć. Tak chwalą się sami, że ludzi ze świata spędzają czarami i chudobę też. Męczą czy nie męczą, kaleczą czy nie kaleczą, ale chcą męczyć i kaleczyć. I wy tak samo chcecie zdusić szkołę, jak oni biedną żywocinę! Ale na darmo, łaska Przedwiecznego — —
Słowa tonęły w gwarze bez echa, a ksiądz rozkaszlał się gwałtownie. Dziedzic szepnął mu coś, wyprowadził go z waternika, sam wrócił po chwili. —
Tymczasem dziadulo Serebraniuk, który także znalazł się w waterniku, biedząc się w doborze słów, szeplenił ważnie — ni to żałośnie ni to głupio — swoją relację o nauczycielu z Jasienowa.
— Byłem ja u tego pana profesora Churentja, różnie mówią o nim, trzeba wybadać, chciałem z nim pogadać w cztery oczy. Oglądam akuratnie i cóż widzę? Malutki człeczyna, chudy kościej, sam Onufrij-Uhodnyk, głowa całkiem goła, jednym żółciutkim wiechciem włosów zawinięta, lice zastygłe, bródka szczeciniasta drobniutka jak u młodzika, co jeszcze się nie golił. Niedowidzi, zębów nie ma, rączki mu się trzęsą, głos cichutki: „Kru-kru-kru“ jak żuraw zmartwiony, co został sam, bo nie poleciał za morze. Chuścina na szyi marna, trzewiczki zakręcone i dziurawe. To ma być profesor, co naród poucza? Z ziemi bym go nie podniósł, czterech grajcarów bym za niego nie dał —
Tanasij niespodzianie oburzył się gromko na mówcę:
— Tu pogrzeb czy co? Co ten makuch pusty smutki w oczy sypie? Gdzież on się chował? Nie nauczony jak się godzi na chrzcinach —
— Zostawcież, Tanaseńku — prosił cicho Foka.