szepnie, to naprzód ciemniej niż o północy, a potem jaśniej niż w południe w słońcu. Widzicie. Z niego samego, ze środka, same światło bije i dlatego błyska po nocach. To ciągnie się jeszcze u niego od dziecka. Kiedy był chłopcem, mieszkali z matką na Bereżnicy i stamtąd chodzili aż na Synycie, szperali po jamach, po podziemiach, po komorach Doboszowych, kto wie co tam widzieli. Tam pokazała mu furteczkę. A kiedy umarła, sierota, chodził do niej, przepchał się przez furtkę, otworzyła mu się i stamtąd z mchów, z nory czarnej uderzyło światło. Rozstąpiły się skały, usłyszał organy w cerkwi skalnej, a gwiazdy nad organami śpiewały, i matka nakazywała mu z nieba. I nie umarł, tylko na chwilę go obezosobiło i ożył. Potem już osiedlił się tu u nas, sam jeden na końcu świata, tam wysoko wśród lasów na Jaworzu. Stamtąd świeci, ludzie przychodzą doń z różną biedą. Bywa taki dzień, jawory szumią, Maksym słucha i słuchać każe takiemu co przyjdzie. Szepnie mu jeszcze: „Kiedy będziesz zasypiać, chwytaj pierwsze słowo ze snu, ucieknij ze snu, zbudź się a słowo trzymaj!“ — Widzicie skąd oświata: z szumów, ze snów. Do światła ludzie przychodzą, milczą albo szepcą, za to żywocina inna kiedy przyjdzie na górę, odzywa się rozmaicie. Przyprowadzą mu krowę złym okiem rażoną, zaczarowaną, ta porykuje co siły, a Maksym popatrzy — zaraz ucichnie. Zimą w zawieję o północy przychodzą sarny, żałośnie zabeczą, zaraz Maksym otawki miękkiej wyniesie i już cicho. Także zimą przed wieczorem sikorki zmarznięte całą hurmą przyfurkocą, pukają do okna. Jak wiedzą do kogo pukać? Wiosną przylatują sokolęta zbłąkane od matki, takie co jeszcze nie umieją latać. Siądą na dachu i jęczą: pi-pi-pi, a on nasypie im bryndzy suchej i już dobrze. Gady też go się nie boją, gdy który z nich stężeje, bierze go do ręki, niesie do chaty na piec, a wiosną na słońce wynosi. Buntu żadnego nie ma ni kłótni, a kiedy Maksym szepnie czasem komuś jakieś słowo, tamten schowa je, trzyma mocno aby nie uleciało. Dniowałem u niego i nocowałem także. Lasem iść na górę daleko, trochę smętnie, i wziąłem swego capa. To skalny czort chochłaty, lasem wykarmiony, zuchwały, biega za mną wszędzie, pilnuje niby pies, ale na obcego łakomy skoczyć z rogami, na człowieka i na zwierza też. Poskoczył i ku Maksymowi. Ja z daleka krzyczę: pałką mu po łbie dajcie, bo to czort skalny. A Maksym nie ruszył się, otworzył białe ręce, ręce zaświeciły, cap obwąchał i polizał. Cap także! W chacie u Maksyma gruba książka na stole,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/144
Ta strona została skorygowana.