— Co napisane, to dobre, to prawdziwe.
— I zmuszać do czytania, czy jak?
— Zmuszać bez miłosierdzia, aby nie haukali.
— Ach, Matiju — mówił ksiądz ku półce — stuknijcie naprzód siebie leciutko w głowę i pomyślcie tak: a co będzie, gdy napiszą w książce, że Jezus był pustym żebrakiem albo bękartem, albo że rozbijał po drogach razem z tymi zbójami, których z Nim razem powiesili? Albo gdy będzie stało w książce, że człowiek nie ma żadnej duszy, tylko toczy się jeden na drugiego jak kamień z góry?
Dziedzic zaśmiał się głośno, zwrócił się do księdza:
— To jeszcze nie koniec, księże kanoniku, dopiero gdy wszystkie książki będą głupie, dopiero wtedy będzie szczyt oświaty powszechnej, ogłupienie powszechne.
Matij łyskał zębami, nie słuchając dziedzica, w odpowiedzi księdzu rąbał niemiłosiernie, jakby odbijał na nim złość przeciw szczekaczom.
— Nie ma takich książek, książki piszą prawdę, co napisane — święte, a kto przeciw pismu — po głowie go, choćby ksiądz i pan.
Znów hałas rozniecił się, znów ten i ów ujadał z dołu ku półce jak ogar na rysia. Tanasij huknął aż odskoczyli kłótnicy:
— Przestańcie! jakiej wyście wiary, Syrojidy czy chrześcijanie swobodni? A tyś, Matiju, adwokat od ślicznego procesu. Nikt z naszych ojców i dziadów nie znał pisma, byli nawet przeciw pismu, a ty byś ich po głowie częstował i do kryminału?
Matij śmiał się, chciał odpowiedzieć, lecz Tanasij zakrzyczał go:
— Posłuchajcie, widzę jakoś, że nie przeciw szkole ani przeciw nauczycielowi gra polityka, tylko przeciw pismu. I w tym rzecz, po co nam pismo? Nie chcę ja, broń Boże, obrażać pisma, ale nieraz mnie korci tego, co z pismem idzie na mnie, zapytać — nie, źle mówię — korci mnie samo pismo, kiedy z papieru jak brzuchate gęsi z dziobami na mnie maszeruje, zapytać —
— Kogo takiego zapytać? — dziwił się Foka.