Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Stary Grak-Januszewski podreptując z tyłu za Tanasijem usiłował mu wtórować. Mimo woli utykał na kulawą nutę Hołowską senną jak wiatr przed słotą, i odstawał. Głos Tanasija na bujnym wierzchowcu prokuriewskiej nuty wyprzedził go i zagłuszył:

Oj, zełena-zełenynka, zeliń-zełenyna!
Jaka wesna zapaszneńka, zapaszna’j detyna.[1]

Gawecio stanął obok starego. Cygańskie oczy wyskakiwały za śpiewem, cygańska skrzypka za wiatrem. Jak do pożaru w wyścigu lecieli ludzie z zagrody z instrumentami i bez instrumentów. Nie gasili, sami zapalali się. Już zajęły się cymbały, trzaskały słodkimi, smolastymi iskrami. Pełkotały ognisto-mroźnymi bryzgami wodospadu, skręcanego wichrem. Brzęczały z nich roje świetlików, sypały się żółte pyły kwiatów kiedrowych. W wyścigu tonów dudka wyprzedziła wszystkie, przebiła się przez całą kapelę, potem siodłała kapelę, trzymała je w organowym przemożnym finale, aż cała muzyka, hamując nagle pęd, stawała dęba.

Wiosenny wiatr i muzyka otrzeźwiły do reszty Tanasija. Porywał do tańca stojących obok, jednego za drugim takim ruchem, jakby w rozmachu młócenia chwytał snop za snopem i ciskał je pod cepy. Zdławił w uścisku syna, Tanasija młodszego. Ten hopał w susach, rozkraczał się brzydko, aby nie prasnąć o ziem, szastał się ciężko a miękko jak niedźwiedź. Porwana przez starego, synowa ogniście łyskała oczyma, a nie mniej różowymi łydkami spod zapaski. Odwzajemniała się ojcu wirując nim zapamiętale z zaciętymi ustami. Ksiądz Buraczyński pochwycony znienacka, suwał się gwałtownie a sztywno, jak wieża tańcząca na szczudłach. Stukał butem o but, jakby na ćwiczeniach wojskowych. W przerażeniu topielca ciskanego przez fale, zanurzonego po oczy, machał oczyma jeszcze pośpieszniej niż nogami. Zaplątał się w sutannę, opadł na ręce Tanasija, dał mu się unosić jak wypchany płaszcz. Dziedzic tańczył z wdziękiem walcowym chętnie i ambitnie, lecz rychło stracił oddech, naprzód poczerwieniał, potem pobladł. Tanasij pożałował go i porwał z kolei Maksyma. Stary Maksym nie ustępował Tanasijowi. Nie puszczał go w rozmach ani na krok, ani tędy ani owędy, uparcie tańczył na jednym miejscu, niby grzyb stalogłowy wywijany wiatrem. Zaledwie dotykał palca-

  1. Oj, zielona-zieloność, zieleń-zieloność!
    Jaka wiosna pachnąca i dziecko pachnące.