Goście doborowi i liczni goście z waternika pozasiadali jak się dało przy stole i naokoło na łące. Wiatr uderzał gorącymi porywami, potem ucichł, było gorąco, nawet duszno. Dla ochłody podawano piwo garncami.
Opodal stołu, widzialny dla wszystkich, siedział Maksym z twarzą nieruchomą, z oczyma wpatrzonymi w ziemię. Poważny czy smutny pociągał z olbrzymiej fai. Dym rozprężał się z fai, jakby rozładowywał się z niej cały waternik, to sklepiał się daszkiem nad głową Maksyma, to w zakrętasach wywikływał się z popielatych włosów, których dawna konopiana jasność siwiejąc zmierzchnęła się w stop stalowy. W odróżnieniu od tylu świątecznych czupryn włosy Maksyma wcale nie były namaszczane. Czasem powiew wiatru porwał dym, i zaraz także włosy podnosiły się nieco za dymem i opadały jak niewyczerpane legowisko dymowych zapasów. Na straży stanęło za Maksymem sześciu muzykantów, dwaj trembitarze, dwaj dudziarze, dwaj fłojeryści, jednym z nich był Andrijko Płytka. Nie palili tytoniu, szeptali wstrzemięźliwie. Z komory przyniesiono skrzynię z rewaszami. Zza dymu, z surowej twarzy oczy Maksyma napinały się ku nim leśnymi błyskami, jak promień słońca, co przeciska się przez las smerekowy i zagina się między mchy i pnie, docierając do mrocznych zakątków. Tanasij usiadł najbliżej Maksyma. Za Tanasijem stało krzesło Foki, lecz on krążył wokoło zaniepokojony. Tanasij pytał:
— Ty palisz, Maksymie, od kiedy?
— Tytoniu nie palę, ino arnikę, goryczkę, różne zioła — przy rewaszach tylko.
Uwiadomieni goście z innych chat ściągali wolno po jednym, po dwóch z tej i z owej strony, zasiadali to szerokim koliskiem bliżej stołu, to nieco wyżej w cieniu wielkich buków. Trawa odrosła czupurnymi kępami, jak młodzieńcowi, który wrócił